Artykuły

Pieprzę festiwale!

Festiwale, jako forma organizacji życia artystycznego, są nad wyraz atrakcyjne dla neoliberalnego państwa i społeczeństwa. To swoiste kulturalne alibi, dające ułudę, że sztuka znajduje się w centrum publicznego dyskursu - pisze Maciej Nowak w Krytyce Politycznej.

Wróciłem właśnie z kolejnego festiwalu. I mam już tego naprawdę dość. Na wortalu polskiego teatru e-teatr.pl zarejestrowanych mamy prawie 600 festiwali. Wypada mniej więcej po 2 dziennie po odliczeniu okresu Bożego Narodzenia i Wielkiego Tygodnia, kiedy tradycyjnie teatry nie działają. Ta festiwalowa biegunka jest fenomenem naszej epoki i wiele mówi o dzisiejszym stylu uprawiania kultury.

Festiwal, w rozumieniu artystycznego święta pojawił się w Europie po raz pierwszy jeszcze w XVIII wieku. Był to Festiwal Szekspirowski w Stratford organizowany przez Davida Garricka. Przez kolejne stulecia po formę tę sięgano sporadycznie. W historii zapisały się festiwale wagnerowskie w Bayreuth, sztuki dramatycznej w Orange i Paryżu. Przełom nastąpił po II wojnie światowej wraz z niespodziewanym sukcesem skromnie początkowo pomyślanego festiwalu w Avignonie. Z prezentacji spektakli Jean Vilara avignońska impreza dość szybko przekształciła się w jedną z najważniejszych giełd europejskiej sztuki. Inne miasta i kraje zapragnęły mieć analogiczne zdarzenie, przyciągające publiczność i uwagę mediów. Lawina ruszyła. Polska znalazła się na jej trasie z pewnym opóźnieniem, ale jak widać szybko nadrobiła zaległości. Klimat nieustającego święta, przenikający całą współczesną cywilizację Zachodu, osaczył w ten sposób również sztukę.

Festiwale, jako forma organizacji życia artystycznego, są nad wyraz atrakcyjne dla neoliberalnego państwa i społeczeństwa. To swoiste kulturalne alibi, dające ułudę, że sztuka znajduje się w centrum publicznego dyskursu. Ich tymczasowy charakter sprawia, że zamiast zapewnić warunki do systematycznej pracy twórców i podjąć związane z tym ryzyko, wybieramy najsmaczniejsze kąski z cudzych półmisków. Wychodzi taniej i bez niepewności co do finalnego efektu procesu kreacji. Udział w festiwalu w charakterze zarówno widza, jak artysty, daje też miłe poczucie dystynkcji od motłochu. Ilość miejsc jest zawsze ograniczona, impreza nie trwa wiecznie, obejrzą ją lub zagrają na niej tylko wybrani. Dyrektor jednego z festiwali mówi wprost, że na widowni dla zwykłych widzów miejsca nie ma. Sponsorzy, politycy, urzędnicy, dziennikarze zapełniają ją szczelnie. - Muszę przecież jakoś odwdzięczyć się tym, dzięki którym impreza dochodzi do skutku.

Jeszcze atrakcyjniej rysuje się pozycja osób odpowiedzialnych za przygotowanie festiwali. Powstała już całkiem liczna grupa zawodowa, do której obowiązków należy bywanie na festiwalach w charakterze znawców i selekcjonerów. Wiem coś o tym, bo sam do niej należę. Przemierzamy świat jak długi i szeroki i czasami trudno się zorientować czy jesteś w Tokio czy Wrocławiu. Wszędzie te same zatroskane (a może po prostu-znudzone?) twarze ekspertów. Wybierają spektakle i artystów, niczym doświadczeni myśliwi, gromadzący w swoich salonach trofea, którymi następnie chełpią się przed innymi. O proszę, tutaj wisi poroże Luca Percevala, obok głowa Jana Fabre'a, a tam w kącie nieco zakurzony Frank Castorf. A nad kominkiem zawiśnie już za chwilę Krzysztof Warlikowski. Właśnie poluję na niego.

Festiwal idealnie wpisuje się też w oczekiwania klasy rządzącej wobec środowiska artystycznego. Jego zdarzeniowy charakter pozwala przyciągnąć uwagę mediów w większym stopniu niż systematyczna działalność repertuarowa, a zatem jego potencjał promocyjny jest bez porównania istotniejszy. A nic tak nie cieszy władz, jak zaprzężenie sztuki do wozu promocji. Festiwal trzeba też uroczyście otworzyć, co daje możliwość pozytywnej ekspozycji ojców miasta czy regionu, jak sami lubią się określać.

Kilka lat temu, będąc dyrektorem jednej z instytucji kultury, dostałem list od prezydenta miasta z poleceniem, by zgłaszać do ratusza wszystkie zdarzenia artystyczne, które mógłby inaugurować. Wieczorne spektakle w teatrze niespecjalnie się do tego nadają, ale już rozpoczęcie dowolnego festiwalu jest idealną okazją, by wygłosić kilka zgrabnych zdań o sługach Melpomeny. Medialny i promocyjny potencjał festiwali pozwala też podtrzymywać neoliberalny mit o sponsoringu i odpisach podatkowych na kulturę. Na festiwale rzeczywiście udaje się znaleźć pieniądze z budżetów wielkich korporacji, co nie znaczy, że z równą ochotą chcą one finansować codzienną działalność placówek kultury.

Jeżeli pamiętać, że podstawowy sens słowa kultura wywodzi się z łacińskiego czasownika colere, czyli uprawiać i pielęgnować, to jej totalne ufestiwalowienie traktować trzeba jak autoagresję, przypominającą chorobę nowotworową.

Na zdjęciu: "Turandot", neTheatre Centrum Kultury, Lublin, Grupa Coincidentia, Białystok, reż. Paweł Passini, laureat IX Festiwalu Prapremier, Bydgoszcz 2010

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji