Artykuły

Skromne racje Montmorency'ego

Należę do miłośników książki Jerome'a K. Jerome o trzech panach w łódce, przy czym szczególną sympatią darzę Montmorency'ego, który ma tę przewagę nad trzema dwunożnymi, że sprawy bierze zwyczajnie i po prostu. Zaś następstwem tejże postawy jest fakt, że zachowuje filozoficzne milczenie, z niewyczerpaną cierpliwością słuchając swoich pionowych kumpli. I pewnie dlatego, kiedy Jerome opowiada, jak to - zainspirowany dolegliwościami własnej wątroby - podjął poważne studia w Muzeum Brytyjskim, by skonstatować, że jedyną chorobą, która go nie dopadła, jest puchlina kolan. Montmorency wyrozumiale i dyskretnie udaje, że nie słyszy. Rozumie bowiem, że bóle wątroby są najpewniej efektem przejedzenia, zaś dolegliwość, która naprawdę trapi Jerome'a, to zaawansowana hipochondria.

Do obszernego cytatu z "Trzech panów w łódce", zamieszczonego w artykule autorstwa Krystyny Duniec i Joanny Krakowskiej, wróciłam z przyjemnością. Podczas dalszej lektury tegoż artykułu nieodparcie powracała do mnie jednak wizja Montmorency'ego, jak z niedowierzaniem śledzi lawinową ewidencję jednostek chorobowych, które, gdyby istotnie szerzyły się pośród naszych historyków teatru w stopniu i zakresie przedstawionym przez autorki artykułu, położyłyby dawno trupem całe to - w końcu nie tak liczne - towarzystwo. Jak każda dyscyplina naukowa, historia teatru ma swoje gwiazdy i satelitów, ma zuchwałych nowatorów i pedantycznych archiwistów, ma w końcu nudziarzy (którym czasem zdarza się pisać rzeczy niezwykle istotne) i natchnionych literatów, ba - nawet poetów! (którzy niekiedy z rozmachem trwonią talent na zgrabne bagatelki). Z pokorą wyznaję, że sama nie jestem wolna od rozmaitych dolegliwości; próbuję jednak po prostu z nimi walczyć, bywa nawet, że skutecznie - tym, jak mi się zdaje, mogę uzasadnić skłonność do przejawiania ostrożnego optymizmu i odrobiny zimnej krwi w sprawach poruszonych przez - nomen omen - poruszone autorki.

I choć trudno się nie zgodzić z tym, co zostało przez nie napisane (z wyjątkiem interpretacji cytowanego kawałka z Jerome'a), to kiedy się nad tym wszystkim zastanawiam, myślę, że w gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z wypowiedzią, której diagnostyczny ton byłby usprawiedliwiony przed kilkunastu laty - dziś jednak odbieram go jako obronę (lansowanie?) postawy, która już przecież została zaakceptowana i przyjęta do realizacji.

Same autorki w jakiejś mierze to wrażenie potwierdzają, powołując się na znakomity skądinąd, ale dawny tekst śp. profesora Sławomira Świontka "Teatrologia teatrologii", który to tekst w swoim czasie rozbudził gorące dyskusje i istotnie "nawrócił" myślenie bardzo licznej grupy badaczy przeszłego teatru na nowy tor. Albo inaczej: uświadomił coś, z czego historycy teatru nie chcieli sobie zdawać sprawy. Ponieważ jednak temperatura dyskusji nie wynikała bynajmniej z kontrowersyjności tez Świontka, lecz z faktu, że racja przezeń przedstawiona jest olśniewająco oczywista, zrobił się ruch w środowisku, który ostatecznie poprawił samopoczucie historyków teatru: oto wytyczona nareszcie została taka perspektywa, która pozwoli nam się spokojnie zająć uprawianiem historii recepcji i przedstawiać jawnie subiektywne, cząstkowe ujęcia. A co najważniejsze, pozbyć się kompleksu monograficznego i złudzenia, że odkrywamy jakąkolwiek stałą prawdę.

Z drugiej jednak strony, historia teatru to dziedzina, która - w znacznie większym stopniu niż badania nad teatrem współczesnym - obciążona jest... własną historią, niekiedy zawiłą, a zawsze wielorako uwarunkowaną. Inaczej mówiąc: bez powracania do opracowań powstałych kiedyś nie sposób zachować ciągłości myśli, nie sposób też prowadzić rozsądnych dyskusji i przyjąć właściwych proporcji. Z horyzontu myślowego dzisiejszego badacza dawnego teatru nie mogą więc zniknąć nawet najbardziej przestarzałe metodologicznie publikacje, ponieważ one najdobitniej zaświadczają o tym właśnie, czego tak głośno domagamy się dziś: o kształtowaniu się i modyfikowaniu sposobu myślenia, wartościowania, wyobrażeń na temat dawnej sztuki teatru. Swobodne zmiany perspektywy, rezygnacja z fałszywych ambicji monograficznych, uświadomienie sobie niemożliwości dojścia do tak zwanej prawdy obiektywnej - wszystko to przecież już wiemy, wszystkie te prawa przyznaliśmy sobie (i słusznie) już dawno. Co więcej, z tych praw korzystali nasi liczni poprzednicy w różnych momentach przeszłości, niekoniecznie może ujmując je w manifesty, ale przechodząc od razu do praktycznych zastosowań. Gdyby tak nie było, humanistyka, a w tym historia teatru, znalazłaby się w obrębie nauk ścisłych. Jak jednak ogólnie wiadomo, postulat dążenia do prawdy w humanistyce jest czymś zupełnie innym niż identycznie brzmiący postulat, na przykład, w naukach matematycznych, a to właśnie ze względu na zmienność pojęcia prawdy, jakim posługujemy się nie tylko w sztuce, ale i w mniej lub bardziej naukowych jej komentarzach. Nie mówiąc już o płynności kategorii estetycznych. Żadne zerwanie nie jest tu zatem bezkarne, grozi bowiem zepchnięciem w niepamięć zjawisk, które mogłyby nam dziś zaoszczędzić budowania metodologii historii teatru od zera.

Powoływanie się przez autorki na przykłady spektakli teatralnych, by rozmawiać o sposobach uprawiania historii teatru, wygląda atrakcyjnie, w gruncie rzeczy jednak wydaje mi się zabiegiem raczej retorycznym niż przydatnym wprost. Artysta teatru zawsze może stworzyć dzieło, którego przedmiotem i zasadniczym tematem będzie niemożność przywołania, powtórzenia, kontynuacji, objaśnienia czy choćby rozumienia zjawiska historycznego (faktu, dzieła, ideologii, konwencji). Licencja pozwala mu dowolnie manipulować materiałem, ostentacyjnie manifestować subiektywizm widzenia, swobodnie operować poetyką dzieła otwartego, niedopowiedzeniem, sugestią, wprowadzać celowo mylące wieloznaczności, prowokować. I jeszcze coś: artysta teatru dzieli odpowiedzialność za sens swojego dzieła z odbiorcą: widzem, krytykiem, a w przyszłości - historykiem teatru; ci odnoszą jego pracę do najrozmaitszych kontekstów i nadają jej niejednokrotnie wydźwięk, którego artysta ani nie projektował, ani nawet nie przewidywał. Na obszarze badań historycznoteatralnych mimo wszystko sprawy wyglądają chyba trochę inaczej, już choćby dlatego, że historyk teatru ma na uwadze inne cele niż artysta teatru.

Absolutna zgoda co do poczucia, że nie da się dziś orzec nic obiektywnego o tym, co było kiedyś, wynika u mnie nie tyle z lektury książek White'a czy Putnama, ile z doświadczenia pracy nad materiałem dokumentacyjnym. Rzecz jest w istocie bardzo prosta: oto przede mną dwie, trzy recenzje prasowe z przedstawienia, które miało miejsce półtorej setki lat temu. Jestem w sytuacji milczącego świadka relacji, a nie spektaklu. Każda recenzja jest wypowiedzią innego krytyka, każdy z krytyków ma nieco inne preferencje estetyczne, niezależnie zaś od tego każdy uwikłany jest w nieco inne konfiguracje towarzysko-polityczne. Możliwe wreszcie, że każdy jest w innym wieku. Czynników tym podobnych można by wymienić jeszcze kilka. Te jednak wystarczą, żeby obrazy i oceny spektaklu, o którym piszą, różniły się między sobą. I gdybym nie zdawała sobie z tego sprawy, nie pomogłoby mi przywołanie argumentów filozoficznych, formułowanych zresztą ex post, nie zaś jako patenty myślowe do praktycznego wdrażania. Równie oczywiste jest dla mnie i to, że, biorąc dziś do rąk pisma historycznoteatralne powstałe w epoce dominacji "ideologii scjentyzmu" i pozytywistycznej wiary w obiektywizm ustaleń na polu humanistyki, czytać je mogę jedynie jako indywidualne wypowiedzi, których aspekt aksjologiczny zawsze można podważyć albo - co wydaje mi się znacznie pożyteczniejsze - uzasadnić. Dlaczego pożyteczniejsze? Bo uzasadnić (nie "usprawiedliwić") znaczy tyle, co zrozumieć kształtujące je konteksty. A o to, zdaje się, nam chodzi.

Na ułomność źródeł niewiele możemy poradzić. Walczyć z nimi się nie da, hipotetyczne wypełnianie luk zawsze nakłada na historyka sporą odpowiedzialność: w atmosferze uświadomionego relatywizmu bynajmniej nie jest łatwiej niż w pozytywistycznym "kokonie", bo każda wypowiedź historycznoteatralna odbierana jest jako swoiste wyznanie wiary, a w obronie wiary można, co najwyżej, zginąć męczeńską śmiercią, o ile inni tej wiary nie podzielają. Brzmi groźnie - ale uspokaja mnie jedno: tworzymy dziś kolejne ogniwo wspólnego łańcucha: nasi pozytywistyczni "obiektywiści" fundowali przecież swoją metodę na podłożu równie niepewnym, jakim była ufność w potęgę niepodważalnych ustaleń. Pozwolę sobie nawet na swobodną hipotezę, że ich scjentystyczna gorliwość w deklarowaniu takiej postawy może się wydać nieco podejrzana - o sprawy niebudzące wątpliwości nie kruszy się przecież kopii.

Wszystko to wyostrzyło we mnie apetyt na powrót do pewnej lektury. Nie, nie chodzi mi o "Trzech panów w łódce", ale o Karola Szajnochę (1818-1868), naszego późnoromantycznego Homera-naukowca, autora historycznych prac utkanych z mitów i bardzo subiektywnych wyobrażeń, w których fakty (liczne, starannie udokumentowane, zgromadzone i uporządkowane) stanowiły zaledwie kruche przęsła żywej, indywidualnej, płynnej wizji. I pomyśleć, że pozytywiści chylili głowy przed jego dziełem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji