Artykuły

Lekturę można bardzo łatwo upupić

Z Filipem Bajonem, reżyserem wchodzących jutro do kin Ślubów panieńskich, o myśleniu obrazem i o tym, czy młodych, polskich filmowców musi ogarnąć marazm, rozmawia Jacek Sobczyński w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

Z Filipem Bajonem, reżyserem wchodzących jutro do kin Ślubów panieńskich, o myśleniu obrazem i o tym, czy młodych, polskich filmowców musi ogarnąć marazm, rozmawia Jacek Sobczyński

Trzy tygodnie temu w programie Kuby Wojewódzkiego pański aktor Maciej Stuhr powiedział, że dla odbioru książki nie ma nic gorszego, niż uczynienie jej lekturą szkolną. Jako autor ekranizacji Ślubów panieńskich podpisałby się Pan pod jego słowami?

- Oczywiście. Gombrowicz powiedziałby, że taka książka zostałaby od razu upupiona. Że jeśli to lektura, to z miejsca już coś nieciekawego, koniecznego, coś, co czyta się z musu, a nie z chęci. Bo wartości, bo styl... Wie pan, lektury szkolne od zawsze kojarzą się z nudą.

Sięgnął Pan po Śluby panieńskie, żeby odczarować mit nudnej lektury?

- Żeby odczarować i pokazać, że tak naprawdę ten tekst zbyt wiele wspólnego z lekturą szkolną nie ma. Fredro jest w dalszym ciągu żywy, energetyczny i dynamiczny. A przy okazji piekielnie filmowy.

Co aktualnego znajdzie w liczących sobie 180 lat Ślubach panieńskich współczesny widz?

- Cóż, niewiele się zmieniło w sferze tzw. podglebia erotycznego, które istniało wtedy i które istnieje także dziś. Być może zmianie uległ przez ten czas pewien sposób zachowań, ale na pewno nie uczucia. Odbiór przez kontekst współczesny pokazuje, że rzeczy damsko-męskie są zawsze niezmienne.

Zekranizował Pan Śluby panieńskie pod wpływem sięgnięcia po nudną lekturę na nowo i odkrycia, że ta książka jest szalenie współczesna, czy może kierował Panem sentyment do Fredry z czasów szkolnych?

- Nie, nie, na początku zawsze trzeba sprawdzić, czy z tekstu da radę zrobić film. Jeśli tak, to kolejnym etapem prac jest próba odpowiedzi na pytanie, co takiego jest w tym tekście aktualne, mądre i śmieszne. Jeśli ten sprawdzian następuje na etapie scenariusza, a efekt wychodzi na tak i producenci godzą się, wówczas można już szykować się do kręcenia.

Pan nakręcił Śluby panieńskie ładnych parę lat po boomie na ekranizacje lektur. Celowo czekał Pan, aż moda przeminie?

- Absolutnie nie. Nie można zresztą mówić o żadnej modzie na lektury. Sądzę, że w kinie polskim nie ma fal, jest raczej ciąg pewnych przypadków.

Czym zaskoczyli Pana aktorzy Ślubów panieńskich? Gdy do mediów dostały się informacje, w jakim składzie kręci Pan film, niektórzy dziwili się, że role odbiegają od emploi części gwiazd.

- Starałem się wykorzystać tę niezagospodarowaną część ich emploi. Chciałem, żeby jakoś mnie zadziwili.

Zrobili to?

- Od innej strony, niż się spodziewałem, ale tak.

Włodzimierz Braniecki jest autorem Szczuna, wywiadu-rzeki z Panem. W książce pada zdanie: Kręcę filmy po to, by poczuć autentyczną radość z jednego, świetnego ujęcia. Czuł Pan tę radość także na planie Ślubów panieńskich?

- Wielokrotnie, ta komedia przy przeniesieniu na ekran daje bardzo dużą wolność reżyserowi w kwestii operowania obrazem.

Czyli i przy tym filmie myślał Pan malarzami?

- Oczywiście.

Na czym polega ta technika?

- Przede wszystkim na wyciągnięciu pewnego nastroju, znanego z dzieł mistrzów. Jeśli patrzy Pan na obraz danego malarza, od razu czuje się atmosferę, pewien rodzaj napięcia, charakterystyczny tylko dla niego.

Operator łatwo odczytał pański zamysł?

- Bardzo szybko. W końcu jego zawodem jest - tak jak w moim przypadku - szukanie obrazu. Jeśli jest głuchy na obraz albo szuka zupełnie czegoś innego, to się po prostu nie dogadamy. Jeśli nie - współpraca ułoży się harmonijnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji