Artykuły

Syn ducha duńskiego

"Hamlet" w reż. Macieja Sobocińskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Hamlet, jak wiadomo, jest synem króla Danii. W spektaklu Macieja Sobocińskiego duch starego Hamleta (po wniknięciu w ciało syna; żadnej zjawy nie ma) przemawia po duńsku.

Hamlet wygląda jak opętany, tarza się po zajmującym większą część sceny metalowym podeście-grobowcu, w męce wydobywając z siebie słowa ojca. Czemu duch po duńsku, skoro pozostali po polsku? Zagadka nie zostaje rozwiązana.

Kolejna zagadka wyjaśnia się na końcu; spektakl zatacza koło, wracamy do punktu wyjścia. Na początku katatonicznie skulony na kanapie Hamlet ogląda powtarzające się jak na zaciętej płycie sekwencje ruchu: aktorzy przerzucają się z kanapy na kanapę, tworząc chwilowe konstelacje: tu Poloniusz z dziećmi, tam Horacy przy Hamlecie, ówdzie Klaudiusz z Gertrudą. Na końcu Hamlet zastyga w takiej samej bolesnej pozie, pochylony, przekrzywiony, ze złożonymi rękami. Być może więc to, co oglądaliśmy, jest wytworem chorego umysłu Hamleta. Albo przedśmiertnym wspomnieniem.

Hamlet - grany sugestywnie i z zaangażowaniem przez Wojciecha Leonowicza - jest tutaj trochę postacią z horroru. Ogolona głowa, blada twarz, przenikliwe a bolesne spojrzenie, ciało przykurczone i giętkie, poruszające się zwierzęco - Hamlet skacze po podestach i kanapach jak małpa, pełza jak wąż, opada na czworaki. Czasami jest niewidzialny, wsuwa się między knujących, podsłuchuje. Rola, by tak rzec, wykończona w każdym szczególe - a że Leonowicz umie mówić tekst Szekspira, słucha się go i ogląda z zaciekawieniem.

Ale atmosfera horroru nieszczególnie służy spektaklowi, tak jak i wypracowany i wymagający od aktorów sporego wysiłku ruch. Ileż go w tym "Hamlecie"! Stukają obcasy, szeleszczą suknie, otwierają i zamykają się drzwi. Aktorzy biegają po scenie (czyli prostokącie podłogi) i po podestach za plecami widzów. Zwierzęcość Hamleta udziela się innym - Poloniusz udaje nie wiedzieć czemu konia. A już gdy pojawią się Rosencrantz i Guildenstern, ruchliwość się wzmaga. Koledzy Hamleta są bowiem parą identycznie ubranych gejów, i to gejów co się zowie. Piszczą, chichoczą, wyginają się, całują, poklepują po pupach, szastają po scenie jak po klubie. Potem wcielają się w "trupę tragiczną ze stolicy", równie ekspresyjną.

Mimo tej ruchliwości i emocjonalności (spektakl toczy się od spazmu do spazmu, wciąż ktoś krzyczy, charczy, wczepia się w kogoś w celu seksualnym bądź nienawistnym) mało jest emocji i sytuacji międzyludzkich, które by o czymś mówiły, do czegoś prowadziły, coś odkrywały. Rozgrywane są pospiesznie i niedbale. A szkoda, bo aktorzy (zwłaszcza Dorota Segda - Gertruda, Magdalena Grąziowska - Ofelia, Marek Bogucki - Guildenstern, Michał Kościuk - Rosencrantz) byliby w stanie zagrać w lepszym "Hamlecie". Jakoś udaje się jednak opowiedzieć fabułę "Hamleta", im bliżej końca, tym sprawniej, bo i bieg wydarzeń u Szekspira nabiera tempa.

To nie jest ciekawy "Hamlet". Pomysły interpretacyjne mają krótkie nogi - niczemu nie służy duch mówiący po duńsku, Poloniusz udający konia, Rosenkrantz i Guildenstern jako piskliwa parka, Poloniusz obmacujący córkę, Hamlet jako Nosferatu. To tylko chwilowe znaki, sposoby podkreślenia dziwności teatralnego świata. Zamiast mnożyć dziwności i chwilowe interpretacje, słuszniej byłoby popracować nad tymi scenami, których reżyser nie wykreślił z Szekspira.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji