Artykuły

Czym chata bogata...

Była to chyba najlepsza premiera w Operetce warszawskiej ostatnich kilku lat. Zespół tego teatru wystawił Rose Marie Rudolfa Frimla, czyniąc z niej barwne, "szerokoekranowe" widowisko, które - jak sądzę - może zyskać sympatię publiczności. Działania inscenizacyjne a przede wszystkim oprawa scenograficzna wyraźnie sugerowały, iż znajdujmy się w teatrze bogatym w tekstylia i zręcznie (jak na nasze warunki) nawiązującym do atmosfery sceny amerykańskiej operetki z lat dwudziestych. Wyznam, że najbardziej spodobały mi się w tej premierze - jej kolorystyka i widowiskowość.

Rose Marie jest muzyczną opowieścią o legendarnej już przeszłości północnych terenów Kanady, gdzie na przełomie XIX i XX stulecia poszukiwacze złota, miejscowi Indianie i biali traperzy rozgrywali między sobą dramatyczne boje o złoto, życie i porządek. Tłumacz libretta (i autor adaptacji) Bogdan Ostromęcki, na pytanie: czym jest dziś dla nas Rose Marie? - tak oto odpowiada w broszurze programowej: "...została baśń, piękna baśń o zimowej krainie czarnych borów i srebrnych gór, o gwiazdach północy i o... miłości, która jak zwykle w baśniach przezwycięża szczęśliwie wszystkie przeszkody".

Rozszerzając to pytanie można się zastanowić, czy warszawska inscenizacja Rosę Marie również przezwyciężyła szczęśliwie wszystkie trudy przedsięwzięcia tego typu, czy, i w jaki sposób Operetka warszawska wprowadziła nas w tę krainę amerykańskiej baśni, która przez Frimla i Stotharta została obdarzona zgrabną, a miejscami wręcz interesującą muzyką?

Roman Czubaty, sprawujący kierownictwo muzyczne tego spektaklu, rozszerzył oryginalną partyturę o melodie spoza Rosę Marie, wprowadzając także muzykę własną (określoną w programie jako "wstawki baletowe"). Czubaty znany jest jako autor wielu pomysłowych melodii i aranżacji, i stąd też moje zaskoczenie, kiedy słuchałem Rose Marie. Z orkiestronu dobiegała muzyka eksponująca wielokrotnie brzmienie instrumentów dętych a nie od dziś wiadomo, że właśnie ta grupa instrumentalna stanowi w orkiestrze Operetki warszawskiej najsłabszą stronę całego zespołu muzycznego.

Zastanawiałem się, dlaczego doświadczony skądinąd Roman Czubaty zapomniał nagle z jakim zespołem ma do czynienia i zaryzykował eksponowanie orkiestrowej "blachy", która to ekspozycja - moim zdaniem - kładła spektakl i instrumentalnie, i brzmieniowo. Przecież nie od dziś znane są w teatrach muzycznych przeróżne zabiegi aranżacyjne, niejako dostosowujące partyturę oryginału do aktualnych potrzeb i możliwości danego zespołu... Myślę także, że jeśli Operetka warszawska chce odzyskać dobre imię, to nade wszystko musi rozwiązać problem swego zespołu orkiestrowego. Bez przynajmniej poprawnie grającej orkiestry nawet najbardziej przemyślany dobór solistów nie wystarczy przecież by tworzyć dobry spektakl muzyczny. Wiem o tym, że - szczególnie w Warszawie - brak muzyków, ale w reprezentacyjnym - poprzez stołeczną lokalizację - teatrze operetkowym nie ma miejsca dla takiej, jak obecna orkiestry.

Kilka interesujących pomysłów inscenizacyjnych rozbudowujących libretto Rosę Marie, takich jak np. Suita indiańska czy pokaz mody lub obrzędowe tańce żałobne (mimo że prócz nazwy niezbyt kojarzyły mi się z obrzędami Indian, znanymi mi co prawda, jedynie z przekazów książkowych i filmów dokumentalnych) - zdecydowanie podniosło walory tego spektaklu w sensie widowiskowym.

Premiera prasowa (powakacyjna) była przede wszystkim zwycięstwem trojga solistów: Wandy Polańskiej (Lady Jane), która mimo wielu złowróżbnych opinii raz jeszcze udowodniła, kto w tym teatrze jest pierwszą gwiazdą i potwierdziła swoją najlepszą w tym zespole klasę wokalną; Zygmunta Apostoła (Herman), stepującego komika (czasami zresztą rytmicznej stepującego od towarzyszących mu zawodowych tancerek), który nadal jednak zdradza skłonności do szarżowania, grając czasami pod najmniej wybredne gusty publiczności. Jednakże ze względu na jego autonomiczną pozycję autentycznego aktora charakterystycznego w tym zespole, człowieka który już samym pojawieniem się na scenie potrafi zogniskować na sobie zainteresowanie widowni, można zapomnieć o tych "przeszarżowanych" momentach, pamiętając li tylko o tym, iż jest to nadal jeden z filarów zespołu aktorskiego tego teatru.

Głosowo mógł także podobać się Janusz Żełobowski (Jim Kenyon). Szkoda tylko, że reżyserzy nie chcą lub nie mogą wytłumaczyć temu soliście, iż gra sceniczna nie polega jedynie na trzech-czterech pozycjach stojących lub półsiedzących (ręce skrzyżowane, ręce rozłożone, jedna ręka oparta o mebel, druga na piersi). Gdybym tę recenzję publikował w telewizji, mógłbym poszczególne pozycje zaprezentować, bowiem pamięciowo opanować je można w ciągu kilku minut.

Oprócz tej trójki podobała mi się Barbara Bela-Wysocka (Atala); żałowałem, że Tadeuszowi Walczakowi przydzielono tylko kilkuzdaniową rolę Czarnego Orła, podczas gdy inna rola, do której był zapewne bardziej predestynowany niż niektórzy zasłużeni aktorzy Operetki warszawskiej - dostała się w niezbyt powołane ręce.

Jako wyraz wyjątkowej odwagi należy uznać fakt obsadzenia Elżbiety Fuglewicz - w roli tytułowej. Dla każdego, kto obejrzy ten spektakl - komentarze w tym względzie wydawać się będą zbędne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji