Artykuły

Nawet Papkin musi kiedyś odpocząć

- Kabaret to trudna sztuka, bo jeszcze się dobrze nie rozkręcisz, a już trzeba puentować - mówi WIESŁAW GOŁAS, który obchodzi dziś 80. urodziny.

Ewa Haczyk: Od ponad 60 lat rozśmiesza pan publiczność. To trudna praca?

Wiesław Golas: Gucio Holoubek mówił, że łatwiej jest dosmucać niż rozśmieszać. Zawsze przychodziło mi to łatwo, i w życiu, i w teatrze. Nie byłem w tym osamotniony. Miałem zgraną kompanię kolegów z mojego szkolnego rocznika 1954, z którymi kończyłem akademię teatralną w Warszawie, Zdzisia Leśniaka, Franka Pieczkę, Miecia Czechowicza, Jurka Dobrowolskiego.

Samym pojawieniem się na scenie wywołuje pan śmiech.

- Reżyserzy widzieli we mnie częściej komika niż postać tragiczną. Na ulicy także ludzie uśmiechają się do mnie. Więź z ludźmi jest mi potrzebna. Zawsze pragnąłem, żeby widzowie, patrząc na mnie, zapominali o swoich kłopotach.

Czy jest taka rola, której pan nie zagrał i tego do dzisiaj żałuje?

- Jasiek z "Wesela" Wyspiańskiego. To był mój popisowy numer na egzaminach do szkoły teatralnej. Wtedy jeden jedyny raz obsadziłem się w tej roli sam, bo potem nikt nigdy mi tego nie zaproponował. Świetnie wypadł w roli Jaśka nieżyjący już mój kolega Józek Nowak, jak go zobaczyłem, uznałem, że ja już nie muszę jej grać.

Grywał pan bohaterów współczesnych, jak u Gruzy, Barei, tragicznych, jak u Ewy i Czesława Petelskich, dostojnych i historycznych, jak u Hoffmana. Jaki bohater jest panu najbliższy?

- Fredrowski Papkin jest dla mnie uosobieniem zawodu aktora. Grałem go kilkaset razy, najpierw w 1954 roku w Jeleniej Górze, następnie w Teatrze Dramatycznym w reżyserii Holoubka, a potem w Polskim u Dejmka. Każdy z nas aktorów jest po trosze Papkinem, bo jesteśmy jednocześnie i śmieszni, i tragiczni, sprzedajemy się za miskę zupy. I jest to postać, którą można grać w każdym wieku. Zespoliłem się z tą rolą. Dobrze to zrozumiał Wojtek Młynarski, bo napisał w jednej z piosenek: "ile Gołas ma z Papkina, a Papkin z Gołasa".

Gustaw Holoubek mówił, że pana atutem jest pokazywanie widzom świata w karykaturze.

- Tak jak to robili Buster Keaton, Charlie Chaplin, Ludwik Sempoliński czy Marcel Marceau.

Holoubek to przyjaciel, ale też dyrektor Teatru Dramatycznego, w którym pan pracował 28 lat.

- Ceniłem jego kunszt, kulturę, inteligencję, człowieczeństwo i absolutny słuch artystyczny. Moja mama mówiła, że powinienem na scenie wyglądać tak elegancko jak pan Holoubek, a nie grać ciągle w łachmanach. Gustaw wiedział, że nie znoszę rekwizytów, bo mnie oddalały od postaci: peruka, szabla, wąsy, kapelusz. Trudniej było grać postać schowaną za tym nadmiarem rzeczy. Wolałem zagrać szablę, niż przez całe przedstawienie nosić ją przy sobie.

W 1983 roku, po odejściu Holoubka, pan także odszedł z Teatru Dramatycznego.

- Nie tylko ja, także Łapicki, Szczepkowski, Kondrat, Strasburger i kilku innych kolegów. Nie wyobrażałem sobie grania w tym teatrze bez Gucia.

W Teatrze Polskim pracuje pan od ponad 20 lat.

- Od 25, tyle, ile ma moja wnuczka Agata. Jestem już na emeryturze. Zaczynałem jeszcze w czasach Dejmka. Reżyserzy się zmieniali, a ja z Rysiem Nawrockim w tej samej garderobie. Kiedyś potrzebowałem izolacji, intymności, samotności, żeby się skoncentrować przed wejściem na scenę. W Dramatycznym miałem swoją maleńką garderobę, w której oprócz mnie, mógł się tylko zmieścić pan Józef Sobota, który przez 28 lat był moim garderobianym.

Zagrał pan w ponad stu filmach i serialach, jak "Kapitan Sowa na tropie", "Droga", "Alternatywy 4", "Czterej pancerni i pies". Ale to także "Ogniomistrz Kaleń" i "Chudy i inni".

- W filmach też obsadzano mnie przede wszystkim w rolach komediowych. Lubiłem pracę z Bareją, bo na wszystko mi pozwalał. Lubiłem pracować z Wojciechem Hasem przy filmach "Jak być kochaną" i przy "Lalce".

Miło wspominam pracę na planie "Czterech pancernych i psa". Podziwiałem Tadeusza Fijewskiego. Przez wiele lat młodzieży, która prosiła mnie o autograf, rysowałem czołg. Psy, które grały Szarika, garnęły się do mnie, chyba nie tylko dlatego, że przynosiłem im kiełbaskę. Ja je bardzo lubiłem.

Dobrze czuł się pan w kabarecie?

- To trudna sztuka, bo jeszcze się dobrze nie rozkręcisz, a już trzeba puentować. Skecz, piosenkę trzeba zamknąć w trzech minutach, wprowadzenie do tematu, zagęszczenie dramaturgii i nieoczekiwane zakończenie. Miałem szczęście do kabaretów. Najpierw był Koń Jurka Dobrowolskiego, potem Kabaret Starszych Panów Przybory i Wasowskiego i wreszcie Dudek Dziewońskiego. Czasami improwizowałem. Kiedyś Przybora wytknął mi, że w tym, co pokazuję, jest tylko jeden procent z tego, co on napisał. Praca była fantastyczna, próby do północy, a rano plan filmowy, spektakl w teatrze. Ale gdy się pracowało z Wiesiem Michnikowskim, z Jankiem Kobuszewskim, Ireną Kwiatkowską, Ewą Wiśniewską, Magdą Zawadzką, Zdzisiem Leśniakiem, Mieciem Czechowiczem czy Wojtkiem Młynarskim, to czas inaczej płynął. Nikt z nikim nie rywalizował.

Ostatnio zagrał pan Ignatko w filmie Jana Jakuba Kolskiego "Szabla od komendanta" i od tamtej pory nic.

- Są aktorzy, którzy nie potrafili rozstać się ze sceną, jak Ćwiklińska czy Świderski. Ja mam piękne życie i zawsze wychodziłem bez szwanku ze wszystkich opresji. Moim suflerem jest mój organizm. Słucham go i wiem, co mogę jeszcze zrobić. Teraz mi mówi, że jestem starszym panem. Nawet Papkin musi kiedyś odpocząć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji