Artykuły

Cały czas czuwam

Jerzy Kryszak w rozmowie z Magdą Jethon.

- Ile razy rzuciłeś krzesłem w reżysera?

- No, kilka razy się zdarzyło. Raz nawet rzuciłem samą dyrekcją, ale na ogół rzucałem krzesłami.

- Podobno modlisz się z największą żarliwością, a jednocześnie przeklinasz z wielką pasją. Stale jesteś taki emocjonalny, czy to się z czasem zmienia?

- Nie, może trochę się przysypałem, bo z wiekiem ludzie w ogóle się przysypują.

- Ale czym się przysypałeś?

- Powiedzmy, że takim delikatnym piaskiem, aby nieco wygłuszyć te amplitudy. Niemniej jednak nic sobie z tego w zasadzie nie robię i jeżeli coś mi stoi na przeszkodzie, to się wpieklam potwornie. Jeśli coś mnie denerwuje, to będę o tym mówił, jeśli się nie zgadzam, to nie zgadzam się do końca.

- Masz w sobie gościa z poczuciem humoru, ale także gościa smutnego. Czy trudno Ci zachować równowagę?

- To właśnie chyba służy równowadze. Ja, gdzieś wewnątrz, jestem zupełnie inny od tego, postrzeganego przez widzów.

- Bo tak się trochę kreujesz...

- Nie, nieprawda. Ja nie lubię czegoś takiego jak kreacja. Kreacja jest budowaniem atrapy. Taki wizerunek bardzo łatwo zburzyć. Nie ma we mnie niczego nieautentycznego.

- Kiedy grałeś swoje pierwsze wielkie dramatyczne role, marzyłeś choć przez chwilę o tym, zęby ktoś odkrył w Tobie talent komediowy?

- Tak, ale to się działo podświadomie. Zacząłem od niezwykle ważnych ról, kreacji bohaterskich. Płakałem, krzyczałem i żarliwie przeklinałem. Natomiast zawsze próbowałem odszukać moment śmieszności w postaci lub w scenie. Szukałem scen zabawnych, żeby w ogromie tragedii znaleźć uśmiech, l to mi się momentami udawało. Tak sobie wówczas myślałem: - Kiedy ktoś wreszcie zobaczy, że we mnie jest trochę poczucia humoru i przedstawi mi ciekawą propozycję?

- Uwielbiasz telewizję. Do tego stopnia, że jesteś przekonany, iż w poprzednim wcieleniu musiałeś być co najmniej rączką od kamery albo fragmentem podłogi w studiu telewizyjnym. Czy możesz powiedzieć, że jesteś artystą z powołania?

- Chyba tak. Prawdą jest, że lubię słynny telewizyjny bałagan. Przyzwyczaiłem się do niego, choć na początku szło mi to opornie. Ten bałagan to taki stan, gdy wszystko jest w rozsypce. Nagle okazuje się, że nie ma ludzi, siada dźwięk, reżyser pije kawę, a operator gdzieś poszedł. Potworny rozgardiasz, ale tylko do pewnego momentu.

- W pewnej chwili wszystko zaczyna żyć i układać się w całość. To jest piękne, wręcz rewelacyjne.

- Zanim po raz pierwszy przystąpiłeś do egzaminu wstępnego do łódzkiej filmówki, musiał najpierw zrodzić Ci się taki pomysł. Czy to było przemyślane?

- Większą rolę odegrał przypadek. Przyznam, że rzadko myślę o swojej przyszłości, działam po omacku, szybko, gwałtownie i pod wpływem impulsu. Gdy myślałem o wyborze studiów, wpadł mi w rękę informator z wykazem terminów najróżniejszych egzaminów i adresami szkół wyższych, i w tymże informatorze przeczytałem, że aby dostać się do szkoły teatralnej, nie trzeba zdawać prawie żadnych egzaminów - poza językiem polskim oraz recytacją fragmentu wiersza, prozy. Wówczas pomyślałem sobie: - To dla mnie...

- Jednak to chyba nie była spontaniczna decyzja. Zdecydowałeś się nie startować do Warszawy, bo nie miałeś znajomości. Nie udało Ci się dostać do Łodzi, gdyż, Twoim zdaniem, promowała piękne beztalencia, a tamtejsi profesorowie nie docenili barwy Twojego głosu. Dlatego, jako prawdziwy artysta, postawiłeś na Kraków, i... udało się.

- Egzamin wypadł dla mnie pomyślnie w tym sensie, że dostałem się, choć nie od razu. W rzeczywistości studentem zostałem dopiero w wyniku pewnego incydentu, który wydarzył się w szkole teatralnej wieczorem, po egzaminie, jeden z nowo przyjętych chłopców, kompletnie pijany, dał w twarz woźnemu. Został za to natychmiast relegowany. Zrobiło się jedno wolne miejsce i (a na nie wskoczyłem - bowiem, gdy ogłoszono wyniki rekrutacji, znalazłem się na siedemnastym miejscu, a przyjęto szesnastu. Czyli za pierwszym razem się nie dostałem... Ale dzięki temu zdarzeniu dostał się do Krakowa również mój przyjaciel, Janusz Świerczyński. Początkowo był dwudziesty pierwszy, a ostatecznie, po różnych naradach, przyjęto dwudziestu. I takim dziwnym trafem dostałem się ja i wszyscy moi kumple.

- Ale ten incydent nie działał ku przestrodze, albowiem później Ty sam również prowadziłeś dość niebanalne życie. To było w akademiku. Czy to prawda z tym koszem na bieliznę?

- Prawda. Chodziło o przemycanie kobiet do akademika. Myślę jednak, że nie można było dziwić się naszemu zachowaniu, skoro do męskiego akademika osoby z zewnątrz, wśród których zdecydowanie przeważały kobiety, można było przyprowadzać tylko dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki, od siedemnastej do dwudziestej. No wybacz! To był bardziej klasztor niż akademik! W takich warunkach w naszych głowach rodziły się tysiące pomysłów na przemycanie osób.

- Po studiach rozpocząłeś pracę w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Początek był bardzo ambitny, debiutowałeś rolą Robespierre'a w "Sprawie Dantona". To zresztą Twoja ulubiona rola... Masz jakieś cechy tego bohatera? Jakieś zapędy dyktatorskie? Może despotyzm?

- Może despotyzm... (śmiech). Podziwiam tego Robespierre'a, nakreślonego przez Przybyszewską, bo jest prawdziwy i zapewne nawet sami Francuzi go nie kochają. Ale ja go pokochałem i dlatego musiałem tę postać ze wszystkich stron obronić. Zależało mi na tym także dlatego, że Robespierre'a gratem także w przedstawieniu dyplomowym, w "Termidorze". Tę postać cechuje nieprzekupność i nieskazitelność... Bardzo bym chciał, aby w naszym kraju znalazło się choć czterech, pięciu polityków, mających przynajmniej potowe jego cech. Nie mam na myśli oczywiście ciemnej strony, czyli bezdyskusyjnego eliminowania przeciwników. Ale ta nieprzekupność zdecydowanie by się przydała.

- Wtedy wszyscy wróżyli Ci wielką karierę, a Ty opuściłeś Kraków...

- Opuściłem Kraków, bo zrobiło mi się w nim za ciasno. Uważałem, że sporo poświęciłem dla tego teatru i nagle zacząłem być pomijany w jednym czy drugim spektaklu. Nawet nie chodziło o to, że tak bardzo chciałem grać. Ja po prostu chciałem grać rzeczy.

- Udało Ci się - w Warszawie. Trafiłeś do Teatru Ateneum i w niecałe dwa lata później wcieliłeś się w rolę Hamleta. To może wydawać się dziwne, ale właśnie ta tragiczna postać otworzyła Ci drogę do kabaretu. Kto odkrył Twój talent komediowy?

- Cała ta historia wydaje się z pogranicza żartu, ale dużo w niej prawdy. Bodajże na próbie generalnej Maniek Opania podszedł do mnie i zapytał, czy nie zgodziłbym się na zastępstwo w kabarecie. Przyznam, że w tamtych okolicznościach zabrzmiało to naprawdę śmiesznie, ale łyknąłem ten haczyk.

- Największą sławę, jeśli chodzi o kabaret, przyniosło Ci "Polskie ZOO". Razem z Andrzejem Zaorskim graliście tam prawie wszystko - od czajnika po Murzynkę. Ciebie oczywiście ograniczały wąsy ale i tak udało Ci się przynajmniej raz zagrać kobietę. Czy "Polskie ZOO" zamknęło Ci inne drogi działalności artystycznej?

- Nie. Działaliśmy przecież świadomie, choć nie mogliśmy przypuszczać, jak duży sukces odniesiemy. A gdy już wskoczyliśmy do tej wody "zoologicznej", to po którymś odcinku stało się jasne, że nie ma mowy o odwrocie. Musieliśmy płynąć tak długo, aż znajdziemy się na brzegu i wtedy dopiero zaczniemy się osuszać. Być może "Polskie ZOO" faktycznie zamknęło mi pewne drogi, ale za to otworzyło inne. Ja w tym czasie świadomie już zrezygnowałem z teatru. Nie chciałem dalszych działań dramatycznych i przeżywania klęsk wspólnie z innymi. Wolałem postrzegać te klęski od strony śmiesznostek.

- A kiedy zauważyłeś, że masz takie talenty parodystyczne, które pozwalały Ci być Wałęsą, Mazowieckim...

- ...ja nie mam żadnych talentów. To był przymus. Z chwilą, kiedy koledzy nie mogli dojechać na nagranie, trzeba ich było szybko zastąpić. Było nas z Andrzejem dwóch gości mówiących. Nie znaliśmy jednak tzw. "patentów", nie umieliśmy rysować karykatur tak, jak to robił np. Waldemar Ochnia. Oczarowani, słuchaliśmy Waldka, wcielającego się w pięć postaci jednocześnie. Aż w końcu któregoś dnia on nie dojechał i musieliśmy "szyć". Podzieliliśmy się z Andrzejem na zasadzie: - Ja biorę tego, a Ty tamtego, chcąc być jak najbliżej sposobu parodiowania przez Ochnię, a nie polityka, w którego postać mieliśmy się wcielić. Wniosek z tego, że na dobrą sprawę parodiowaliśmy Ochnię...

- A który polityk najlepiej Ci "idzie"? Wałęsa, Mazowiecki czy może Michnik?

- Raczej ważniejsze jest to, "kim" więcej mogę "powiedzieć". W tej chwili zdecydowanie Michnikiem, bo jest w środku tzw. afery Rywina. Zresztą muszę przyznać, za co ich - Geremka, Mazowieckiego, Michnika, Wałęsę i innych - przepraszam, że używam ich tak, jak stolarz narzędzi.

- Lubisz ich choć trochę?

- Tych, których nie lubię, w ogóle nie parodiuję. Nie są moimi narzędziami.

- Jak się zachowują osoby parodiowane? Przychodzą na Twoje koncerty, próbują się przyjaźnić? Czy raczej czyhają na opony Twojego samochodu?

- Raz, dziewięć lat temu, miałem przebite wszystkie cztery opony. Trudno więc mówić o przypadku. Do dziś nie wiem, co to miało znaczyć, ale od tego czasu parkuję tylko w miejscach oświetlonych... Znam wielu polityków. Jednak znamy się, jednocześnie nie znając. Zapewne oni, przygotowując swoje wystąpienia, prawym oczkiem łypią we własny tekst, a lewym uchem słuchają moich monologów.

- Wyznałeś kiedyś, oceniając początek lat 90., że "zrobić porządek w burdelu" jest niezwykle trudno. Ale trzeba próbować go robić. Czy Twoim zdaniem, przez te wszystkie lata, trochę porządku zrobiono?

- Trochę, to dobrze powiedziane... Zmarnowano wiele czasu, porządek mógłby być o wiele większy. Najważniejsze klocki już dawno powinny być poukładane, a sprawiają wrażenie tylko podpartych pojedynczymi patyczkami. Obawiam się, że taka konstrukcja, naruszona jedną głupią decyzją, legnie w gruzach i nastąpi koniec całego budowania. Podstawy polityczne i gospodarka są bardzo naskórkowe.

- Czy w tym, co robisz, ważna jest misja?

- W czasie studiów w szkole teatralnej uczono mnie, że na scenę wychodzi się po coś. Ja w pewnym momencie rzuciłem teatr, ponieważ nie wiedziałem już, po co mam wyjść do ludzi... Odszedłem z pełną świadomością tej decyzji. Wiedziałem, że chcę załatwić coś innego, poukładać ludziom w głowach pewne rzeczy, złożyć puzzle, naprawić - na swoją miarę - ten bałagan. Dobry przykład to dramat z Narodowym Funduszem Zdrowia. Po co było wszystko rewolucjonizować, skoro poprzedni system nie został jeszcze do końca wprowadzony? Należało go usprawnić, znaleźć niedrożności. Tymczasem doszło do rzezi niewiniątek i nie wiadomo, kto jest za to wszystko odpowiedzialny. Ale czy naprawdę nie wiadomo? A gdzie jest były minister Łapiński? Ja o tym właśnie chcę mówić ludziom! Oczywiście nieco mniej poważnie.

- Czy dzień bez dziennika, gazety jest dla Ciebie zmarnowany?

- Na pewno nie jest łatwy. Pracuję w weekendy i często budzę się w niedzielę w obcym miejscu, innym mieście. Zasiadam do śniadania i już chcę sięgnąć po gazetę. A tu nie ma... i wiesz, że śniadanie bez gazety mi nie smakuje...?

- Twórczość posiłkująca się polityką żyje niezwykle krótko. Nie żal Ci tego?

- Krótko, to prawda. Ale za to każdy kolejny dzień przynosi nowy temat.

- A jeśli prześpisz jakieś wydarzenie...?

- Dlaczego mam przespać? Cały czas czuwam.

- Czy są jakieś granice Twojej wytrzymałości na absurd?

- Są takie granice, dlatego już nie poruszam tematu pewnej postaci. Jest absurdalna do kwadratu i dlatego wyrzuciłem ją z programu.

- Czyli nie jesteś obiektywny...

- Jestem, ale przecież nie mogę chodzić nogami w rynsztoku!

- Czego można Ci życzyć?

- Niczego, naprawdę. Zresztą Tobie też niczego nie życzę, bo wszyscy wiemy, że to i tak się nie spełnia.

Jerzy Kryszak

Artysta kabaretowy, aktor teatralny i filmowy. Urodził się 24 kwietnia 1950 r. w Kaliszu. Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie, którą skończył w 1974 r. W tym samym roku zadebiutował rolą teatralną (w pierwszym filmie zagrał dwa lata później). Od chwili ukończenia studiów do 1978 r. był aktorem Teatru im. Słowackiego w Krakowie, później przeszedł do warszawskiego Teatru Ateneum, gdzie pracował do 1993 r. Potem porzucił zawód aktora na rzecz kabaretu. W 1991 r. został uhonorowany "Wiktorem" - nagrodą dla osobowości

telewizyjnej, a cztery lata później - Złotą Odznaką w plebiscycie

"TeleRzeczpospotitej" - "Złota piątka". Zagrał m.in. w "Wodzireju" (1977 r.}, "Dolinie Issy" (1982 r.) oraz serialach telewizyjnych: "Alternatywy 4" (1983 r.), "Tulipan" (1986 r.), a ostatnio (2003 r.) był prelegentem w "Kasi i Tomku".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji