Artykuły

Antygona '81

1. Jestem świeżo po lekturze Stanisława Morawskiego "Kilku lat mojej młodości w Wilnie". Książka ta w starym wydaniu z lat dwudziestych stała sobie na półce w domu mojej mamy, kusiła i kusiła, miałem ją w ręku w pierwszej gimnazjalnej, potem w czwartej, i tak jakoś zeszło aż do teraz: przeczytałem jednym tchem. I co myślę? Myślę, że przeczytałem książkę polityczną, ba, zapalnie polityczną.

Dlaczego tak bardzo polityczną? Dlatego, że czytaną teraz, dziś, kiedy przedmioty, o których tak spokojnie traktował Morawski, weszły do mitu narodowego i stały się nad wyraz gorące. Nawet pięć lat temu mogła się ta księga wspomnień wydać jeszcze nie tak bardzo polityczna; trzeba było doświadczeń lat 1980-1981, trzeba było być świadkiem z całą powagą głoszonej wyższości polskiej, świadkiem objawów pychy i megalomanii, aby zrozumieć, jak na lekturze książki może zaważyć czas lektury.

A sam Morawski - w chwili, kiedy już zmizantropiały, zamknięty od świata w swoim mająteczku Ustronie w powiecie trockim pisał te wspomnienia, domyślał się, że być może pisze akurat książkę tak mocno polityczną? Był przecież znaczną figurą w ruchu filareckim (jeśli w tym ruchu były w ogóle jakie "figury"...), a zaś na przykład krewnych miał i w Barze i w Targowicy, przyjaciół w Wilnie i w Petersburgu, potrafił przyjaźnić się z carskim ministrem i zarazem oszukiwać policjantów Nowosilcowa... - krótko mówiąc: taki człowiek mógł chcieć (sprawa subiektywna!) tylko to spisywać, co uważał za swoją prawdę i czemu pragnął nadać rangę swego świadectwa, skoro to, co pisał, miało być tylko pamiętnikiem i taką też otrzymało formę. To los, to bieg wypadków, przemian widzenia i myślenia sprawił, że z biegiem lat - licząc od opublikowania książki przez prof. Henryka Mościckiego - "Kilka lat mojej młodości w Wilnie" stawać się poczęło stopniowo książką polityczną, a zwłaszcza kopalnią politycznych argumentów dla każdego, kto zechciał materiałem tej epoki i tego miejsca spekulować w tę lub inną stronę.

Przykład z pamiętnikiem doktora Morawskiego pouczył mnie jeszcze raz, że etykiety przyrastają do książek z odmianami czasu, że przeto nie można zadekretować książki (powieści, dramatu, eseju) jako utworu politycznego i mleć przy tym pewności, że się ta etykieta utrzyma. Skrupulatnie spisany pamiętnik nawet "obiektywistyczny", w sprzyjających okolicznościach może stać się lekturą wysoce polityczną, na odwrót - z upływem czasu wyrazistą etykietę utracić może także książka powstała wyraźnie z inspiracji politycznej. Dlatego również hasło naszej dyskusji "dłużej pisarza niż sekretarza" - prześwietlone uważniej, wcale nie obejmuje prawdy oczywistej i powszechnej, lecz tylko prawdę cząstkową, względną i nader konkretną. Konkretna bowiem książka konkretnego autora może, oczywiście, "przeżyć" konkretnego sekretarza, ale nie ma takiego prawa, wedle którego lektura "Popiołu i diamentu" zawsze będzie tą samą lekturą, niezależnie od miejsca i czasu. Gorzej: lepsze, większe szanse mają, moim zdaniem, książki mocniej skupione na ogólniejszych zjawiskach i trendach epoki od książek, których ambicją jest fotografia faktu albo konkretnego mechanizmu politycznego w konkretnym historycznie układzie. Te drugie czas nieuchronnie degraduje do roli zapisu obyczajowego szczegółu z epoki, do sytuacji nonparelowego przypisu w jakiejś przyszłej wielotomowej "Socjologii stosunków politycznych w Polsce", napisanej metodą profesora Chałasińskiego, wysoko - jak pamiętamy - ceniącego wartości źródeł literackich.

2 W "Wyzwoleniu" Stanisława Wyspiańskiego jest taki, wybaczcie, kretyński dialog na temat polskich dziewcząt, których trzeba bronić przed zadawaniem się i wydawaniem za obcych, bo z takich związków mieszanych rodzą się zupełnie niepatriotyczne dzieci. Maska pyta, kto niby miałby to robić, kto niby będzie bronił tych polskich dziewcząt, na to Konrad: Rząd, polski rząd!... - i w tym miejscu, po akcencie na "polskość" rządu, rozlegają się w stołecznym Teatrze Polskim frenetyczne oklaski, jest po prostu orgia oklasków zupełnie bezsensownych i, jeśli zważyć na oryginalny kontekst repliki Konrada, idiotycznych, bo tandetnie ;" nacjonalistycznych. Słusznie przypomniała Aniela Łempicka ("Wyspiański pisarz dramatyczny - idee i formy"), że Wyspiańskiego reklamowali dla siebie w dwudziestoleciu narodowcy różnej maści: a oto i dziś popatrzmy, jak różnej, również maści polityczność zyskuje ten pisarz w różnych sytuacjach dziejowych. Poprzednie "Wyzwolenie" w Teatrze Polskim zagrano w 1935, po śmierci Józefa Piłsudskiego: intonowano wtedy właśnie wielką arię pogrobowców marszałka, pisano nawet eseje, że Wyspiański przeczuł zjawienie się "wodza"...

Wcale nie twierdzę, że publiczność warszawska anno 1982 jest tandetnie nacjonalistyczna, broń mnie Panie Boże! Ale widzę, że ona słyszy z całej kwestii Konrada i Maski jeden jedynie przymiotnik, reszty - jak tokujący głuszec - słyszeć nie chce, gdyż bije brawo, bo jej się zdaje, że dzisiejszy rząd nie jest polski, a w każdym razie nie dość polski, i że w związku z tym trzeba nagradzać i nagradzać każde stosowne słowo, słówko, każdy przymiotnik i przysłówek, akcentując w ten sposób i swoją, i utworu polityczność.

Druga moja teza brzmi zatem: publiczność, jeśli zechce, może awansować literaturę do przegródki polityczności. Za mojej pamięci największą ilościowo sumę tekstu Wyspiańskiego pomieścił w spektaklu "Wyzwolenie" Konrad Swinarski. Ta okoliczność siłą rzeczy osłabiała pozycję publiczności: zbyt dużo było słów, słowa ginęły pod słowami, a że trudno oklaskiwać szumy, oklaskiwano inscenizację i aktorów. W opracowaniu Kazimierza Dejmka, które w pewnym sensie polega na ekspozycji nie tyle fragmentów czy partii tekstu, co pojedynczych replik i właśnie słów, publiczność zyskuje niespodziewanie rozleglejsze pole aktywności, a że jest to - przynajmniej w serii pierwszych przedstawień - publiczność typowo warszawska, to i rzecz, formalnie nazwana "Wyzwoleniem", staje się czymś innym, nowym, nieznanym. Tzw. publiczność warszawska reaguje na nią jak na pisany pod jej gust felieton, który przecież należy często da ulotnej twórczości politycznej stricte sensu. NO, i robi się kabaret.

3 Zadaliśmy sobie nawzajem ogromnie dużo ran. My wszyscy - nam wszystkim. Jako logiczne zwieńczenie dwulecia, poprzedzonego dziesięcioleciem, pewnie było to nieuniknione. Ale teraz pochylamy się nad tymi ranami, i trochę rozum nam odjęło, i przez to tak trudno wyjść z tego pokoju opatrunkowego. A wyjść trzeba. Nie można, a trzeba. Proszę: napiszmy powieść o tym dylemacie.

Moim zdaniem: nie sposób. Nie ma siły. Można napisać coś, co czas i publiczność czytająca uczynią powieścią o tym dylemacie, ale to coś nie może powstać - jak mówią Niemcy - versatzlich. Przyjdzie liczyć, przyjdzie tylko mieć nadzieję, że jednak trafi się geniusz intuicji, który w kropli, w niewielkim, nawet marginesowym zdarzeniu, zdoła zawrzeć całą swoją i zarazem wielu z nas prawdę o traumatycznym doświadczeniu społeczeństwa. Założyć jednak, że się taką rzecz napisze, nie sposób. Nie może powstać traktat o źródłach i przebiegu kryzysów polskich. Dlaczego? Bo w tym zamierzeniu skupia się wola dania, zaraz całej prawdy, jedynej, ostatecznej i obiektywnej prawdy. I dlatego jest to takie trudne. Pewnie skończy się na tym, że przeczytamy parę książek osobnych, powiedzmy, że będą to książki Werblana, Wrębiaka, Kubiaka, Olszowskiego, Rakowskiego, Barcikowskiego, Tejchmy, Kociołka i że każda z nich będzie mieć jakieś szanse wobec czasu i wobec publiczności, i że jedna ponad drugą będą się wznosić na przemian i w różnych momentach, wobec różnych nastrojów odbiorcy. Tak jak pamiętniki Morawskiego.

Pytanie, czy pisarz - w końcu autor literackiej fikcji - może stawać do tej konkurencji? Czy zresztą powinien?

Moim zdaniem, pisarz powinien raczej chcieć napisać polską "Antygonę". Byłoby to nb. zgodne z postulatem Stanisława Wyspiańskiego: "Antygona 1981", powiedzmy.

Tragedią pokoju opatrunkowego, o którym, wspomniałem wyżej, jest okoliczność, że obecni w nim ludzie dzielą się na dwie grupy: jedni sądzą, że Kreon jest zły i głupi, drudzy - to samo mniemają o Antygonie. Tych i trzecich - prawie nie słychać. Odbije się w tym dwupodziale cała niedojrzałość naszej sceny politycznej, jej amatorskie zadufanie, jej niedemokratyczny etos. Przypomnijmy sobie: Antygona znała tylko jedną kwestię: - Jesteś zły i stać ciebie jedynie na prowokacje. A Kreon też tylko jedną: - Jesteś nieodpowiedzialna gęś, która nie widzi dalej swego nosa. Gubi nas to myślenie schematami. Widzę w tym zresztą winę, i ranę. Ale mimo całej goryczy nie chciałbym dojść do punktu, w którym jest się świadkiem oddania całej władzy Antygonie: byłoby to bowiem koniec państwa polskiego. To i tak cud zresztą, że ono jeszcze trwa. Prawie cud. Cud dlatego, że u nas postacią tragiczną jest nie Antygona - mocna, pewna swych racji i przekonana co do środków; raczej Kreon: niby świadomy co powinien, ale jednocześnie uwikłany, obciążony kompleksami, niekonsekwentny, trochę przy tym snob. Może zresztą nie mam racji, ale - przystępując do pisania - jakąś koncepcję tej "Antygony 1981" trzeba mieć. Lepszą, gorszą - ale jakąś.

Ta "Antygona 1981" będzie mieć o tyle lepsze szanse, o ile zajmie się zjawiskami, a nie fakcikami. Fakciki i fakty są domeną pamiętnikarzy i historyków. Takiego powiedzmy Morawskiego 1981.

4 Krótko: mówiąc, że nie wierzę, mówię jednak tak. W tym też sensie uznaję, że warto zagrać na tej loterii. Warto również namawiać. Z tym, że raczej liczę się z większą podażą literatury typu dokumentalnego lub paradokumentalnego, wystawionej na trudną próbę kontaktów ze zranioną publicznością obu typów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji