Artykuły

Konrad samotny jak nigdy

Nie ten mickiewiczowski, przeistoczony z Gustawa, ale ten późniejszy, rozdrapujący rany, uderzający w "górne, wysokie tony" by "skarżeniem, chłostą i spowiedzią" "wyzwolin doczekać się dnia". Konrad Wyspiańskiego z "Wyzwolenia" - kwintesencja odwiecznego "polskiego syndromu".

No więc ten Konrad bywa zawsze samotny, jednych odrzuca, inni go nie rozumieją. W każdej inscenizacji jest "sam, na wielkiej, pustej scenie". Każda jest - jeśli - uczciwa - "wyrzutem i spowiedzią", każda zaleca do wyzwolin "własną wolą" z mitów, złudzeń, pęt przesądów pęt układów. Każda może być miarą swego czasu, znaczyć to wszystko, co stanowi najmocniej o samopoczuciu ducha narodowego w danym momencie.

Ta inscenizacja, Kazimierza Dejmka w Teatrze Polskim pozostawia wrażenie nieodparte: Konrad 1982 jest samotny jak nigdy. Jeszcze bardziej samotny, niż wynikałoby to z Wyspiańskiego, choć wydaje się to na pozór niemożliwe...

Arcydramat, zbyt często niedoinirpretowany w szkole, na lekcjach piskiego, zbyt łatwo banalizowany w stylu: autor chce zwrócić uwagę na odpowiedzialność poezji za naród i na polską rekwizytornię narodową -itd.- Przecież na scenie, od początku, od premiery lutowej 1903 roku w Teatrze Miejskim w Krakowie, jest "Wyzwolenie" klejnotem koronnym sztuki polskiego teatru. Służy za miarę dojrzałości inscenizatorów, za probierz ich ambicji i aspiracji obywatelskich. Czy nie bardziej nawet, niż utwory Wielkich Romantyków, kto wie...

W gruncie rzeczy jest to całkowicie proste: chodzi przecież o "chłostę" narodową, rozprawę i tradycją i - co ważne - nieodmiennie o współczesność. Formuła gwarantująca wieczną aktualność, a trzeba dodać do tego całą problematykę sztuki ("nowy teatr") i jej roli społecznej zawartą w "Wyzwoleniu", by uzyskać rezultat równy syntezie życia duchowego Polaka przydatnej w każdej fazie rozwoju historii jego narodu. Zresztą - któż nie wie o czym jest i czym może być "Wyzwolenie"?

Ale to przeszłość "Wyzwolenia". Jego bohater lubi być bohaterem najświeższych doznań narodu.

Zatem Jan Englert jako trzeci Konrad na scenie Teatru Polskiego. Po Józefie Węgrzynie (rok 1916) i Juliuszu Osterwie (1918 i 1935).

Czwarte "Wyzwolenie" przy ulicy Karasia na tyle znaczącej - zwłaszcza do II wojny światowej i bezpośrednio po niej - dla warszawiaków scenie. 12 kwietnia 1916 roku reżyseruje "Wyzwolenie" Aleksander Zelwerowicz w dekoracjach Karola Frycza, z Węgrzynem właśnie, z Leszczyńskim (Geniusz), z Muzą - Seweryną Broniszówną. Za dwa lata, w jakże zmienionych już okolicznościach historycznych znów "Wyzwolenie" w Polskim - 28 listopada 1918 roku. Inscenizacja i reżyseria Osterwy, dekoracje Wincentego Drabika, Osterwa, Nowakowski, Zelwerowicz, Broniszówną nadal Muzą. Spektakl z roku 1935 dzieli od tamtych cała epoka. 8 czerwca premiera w inscenizacji Leona Schillera (we współpracy z Osterwą), w dekoracjach Stanisława Śliwińskiego, Konrad.- Osterwa, Geniusz - Wierciński, Muza - Pancewicz - Leszczyńska.

Wreszcie, znów po niezłym obrocie koła historii, to czwarte podejście: 15 lipca 1982, reżyseria Kazimierz Dejmek, scenografia Andrzej Majewski: Konrad - Englert, Mikołajska - jako Hestia, Muzy nie ma wcale. Nie ma Erynii, jest zapożyczona z "Nocy listopadowej" Pallas Atena, są dziecinni kolędnicy z kolędy.

Na scenie dekoracja klasycznie - umowna i znacząca: rząd strzaskanych kolumn, anioł z utrąconymi członkami i jednym tylko skrzydłem, sztandary pod pułapem - na pół zwinięte, także w górze, nad sceną, gęsto zawieszone grube łańcuchy. Dekoracja romantycznego teatru narodowego.

Konrad-Englert nosi ciemny strój (jakiś tużurek zapięty pod szyją jak chłopski surdut lub może to raczej uniform półwojskowy) przykryty płaszczem siwo-beżowym kroju nieodparcie kojarzącego się z wojskowym. Ten strój, szalenie wystylizowany, ma w sobie coś z przebrania na Strzelca, legionistę, bo ja wiem zresztą...

Zaczyna się i kończy to "Wyzwolenia" sceną z Robotnikami, których jest dużo bo aż czternastu. Ubrani "cywilnie" stanowią gromadę o zdecydowanej odrębności od reszty, także i pod względem plastyki teatralnej.

Tekst "Wyzwolenia" przykrojony jest dla potrzeb wizji reżysera i rygorów dwugodzinnego spektaklu (Pamiętamy, całe, prawie całe "Wyzwolenie"' u Swinarskiego trwało ponad 3 godziny). Do przerwy - jak zwykle - toczy się "teatr w teatrze". Na scenie parada mitologii narodowych, pochód zjaw symbolizujący postawy i znaki rozpoznawcze historycznych Polaków: Karmazyn, Hołysz, Kaznodzieja, Prymas, Starzec z Córkami, itd. Cała ta przeszłość uproszczona przywołana tu zostaje jako projekcja świata martwego na amen, najdosłowniej. Kaznodzieja nosi maskę kościotrupa - maski nieboszczyków noszą zresztą wszyscy, zdejmują je tylko na moment, w którym przekazują swoje myśli czy raczej stereotypy nawyków myślowych swoim następcom, to jest nam... Kolory ubrań zjaw sugerują, fakt, że dopiero co wstały z grobu, tak są przyszarzone i przygniłe, teksty mówi się głosami ustawionymi na . Grand Guignol. Córki w towarzystwie Ojca zwiedzające Katedrę to wcale nie dziewczątka patriotyczne uczące się narodowej tradycji, a stare dewotki w żałobie, wszystko zbrzydzone, wyolbrzymione, słowem jest teatralnie i jaskrawo - przesadnie w myśl zasady samego Wyspiańskiego - że "naród, który chce żyć, musi w sobie zniszczyć to, co jest martwe". Za martwą uznano całą tradycję karmazynowo-kaznodziejską. Fakt jej przekazania następcom - okrutny żart zjaw karmazynowo-kościelnych - każe przecież przypuszczać, że to co martwe, może się odradzać.

Nie w Konradzie. W akcie drugim, w scenie z Maskami (wytworni panowie, tym razem bez masek) Konrad udowadnia, że nie ma nic wspólnego z wyśmianą przeszłością, ale też nie chce być razem z -"hołotą" idących na kompromis zdrowo - rozsądkowców (Maski). Jednych grzebiąc, drugim nie przyznaje praw moralnych do zabierania głosu w sprawie Polski. Gardzi zabiegami o logikę racji i zabiegami czysto "dworskimi", koniunkturalnymi. Nie rozumieją go koledzy z teatru, nie może zrozumieć cwany Reżyser (Jan Matyjaszkiewicz, bardzo ostro poprowadzona rola), nie ma kontaktów z Muzą, bo tej tu - o czym już było - w ogóle nie ma, nie spodziewa niczego od poezji, przeklina politykę, ale marzy przecież, jak każdy Konrad, o "upalnym, letnim dniu" symbolu czystości i harmonii. Przy tym wszystkim - liczy na Robotników. Kiedy zwraca się do nich finale o "pomocną dłoń", nawet nie drgną. Sam, sam na wielkiej pustej scenie.

Hestia - Halina Mikołajski mawia go na wzięcie "pochodni pożaru" do ręki, na bunt i "czyn", ale - kończy się jak zwykle: obudzeniem z transu z atrapą (tu: latarką teatralną) w dłoni. Sny o potędze u tego Konrada sny o porywającej i oczyszczającej moralnie idei. O czynie wyzwalającym. Pamiętamy: ten tylko wolny, kto, własna wyzwolony.

To arcysłuszne, arcyaktualne, ale czy sam Konrad doczekał, się wyzwolin? Tak, bo ma świadomość ograniczeń i świadomość obciążeń, i a przecież nie, bo brak mu świadomości wspólnoty z kimkolwiek.

"Ktokolwiek żyjesz w polskiej ziemi, / i smucisz się i czoło kryjesz, z rękoma w krzyż załamanymi/ biadasz - przybywaj tu - odżyjesz"

Otóż. nie "odżyje" chyba nikt z widzów. Prawdą jest tylko to: "w przestrzeń rzucimy wielkie słowa, tragiczną je ubierzem maską". Padają te słowa, maska jest tragiczna i tragiczno śmieszna, tym tragiczniejsza. Konrad budzi sympatię, Konrad wygląda jak silny, szlachetny człowiek, ale Konrad cały jest uczuciem. Zanadto uczuciem. Tak bardzo to widać, że przychodzi refleksja: czy nie dlatego jest tak bardzo sam?

Jan Englert w Teatrze Polskim realizuje świetną kartę swojej kariery. Jest do tego okresu ofensywy świetnie przygotowany. Jego Konrad jest kreacją. Powiedziałam już: wibruje od uczuć. Nie wstydzi się wzruszeń. Kiedy po męsku grzmi jest wiarygodny pewnie bardziej, niż kiedy cichutko szepce, ale kiedy szepce, ten szept znaczy coś innego, niż dotąd bywało u Konradów.

Powiada na wstępie: idę z daleka. Działa i mówi dalej, jakby przyszedł z daleka i nie uczestniczył w ostatnich konwulsjach ziemi, na której się znalazł. Potępieńczo kocha swój kraj, śni o zemście, chce wyzwolili od wszelkiego fałszywego i zakłamanego frazesu, ale nikt nie uwierzy, że to on właśnie wyzwoli od czegokolwiek. Nie, nie jest bezsilny, ale jest poza i ponad konkretem powszednim, chce wszystko maksymalistycznie, natychmiast.

Alternatywą do wszystkiego często bywa nic.

Tragiczny jest ten Englertowy Konrad tak bardzo przecież pozbawiony wszelkich koturnów tragiczności, tak zwyczajny i ludzki, wcale jakby nie romantyczny. Płaczący mężczyzna wadzący się z Bogiem o ideę "żywej Polski" - dzisiejszy trop bohaterski. Dejmek obsadzając Jana Englerta w tej roli dowiódł po raz kolejny fenomenalnego słuchu społecznego. Znów - jest wszakże czas emocji, wzruszeń ściskających za gardło, demonstracji uczuć narodowych jawnej i nagłej. Ale przez cały spektakl przewija się jak cień sugestia: wy, którzy chcecie na tych wzruszeniach budować, porzućcie wszelką nadzieję. Piekło to iluzje.

A zatem: inscenizacja, która nie jątrzy - niczego - a przeciwnie, ustatycznia i "ozłaca poezją" pewne współczesne, najwspółcześniejsze nam kanony postaw. W ich najczystszym, klinicznie szlachetnym - bo są i inne - wydaniu.

Przejmująca samotność Konrada niby-żołnierza, niby-emisariusza jest ich akcentem najbardziej dominującym. Aktorsko spektakl pełen blasków, by wymienić tylko Halinę Mikołajską (Hestia), Mariusza Dmochowskiego (Karmazyn), Hannę Balińską (Harfiarka) Ignacego Machowskiego (Prymas), Zdzisława Mrożewskiego (Stary Aktor), Andrzeja Szczepkowskiego (Geniusz, tym razem wprost wystylizowany na Mickiewicza). Płynne tempa, nasycone treścią obrazy poszczególnych scen. I ten męsko-gromki i tak często łamiący się głos Konrada.

Cokolwiek by zresztą nie napisać, znowu jest w Warszawie Konrad i mówi wprost o pozorach i marzeniach Polaków. Tego faktu nie sposób przecenić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji