Songi na barowym stołku
"Znaki na niebie" - recital Iwony Loranc na XXVI PPA we Wrocławiu. Dla e-teatru pisze Agnieszka Kłos.
Po kameralnym koncercie Iwony Loranc już wiadomo, że najskromniejszymi środkami i wielkim talentem klub muzyczny można zrobić wszędzie. Również w sali teatralnej.
Kto zaryzykował i postawił na skromną szansonistkę z Bielska-Białej, ten wygrał. Jej plastyczny, niemal trójwymiarowy głos opowiedział nam wiele historii miłosnych. Wykreował też duszną atmosferę knajpy muzycznej z wysokim stołkiem barowym pośrodku, a nawet strzępy scenografii.
Talent wokalistki to pochwała skromności i mimimum środków scenicznych. Wiem, że jej recital przyciągnął na salę miłośników klasycznej piosenki aktorskiej, słuchaczy jazzu i studentów szkoły teatralnej. Ci ostatni krążą wokół wszystkich przedstawień muzycznych Przeglądu w poszukiwaniu inspiracji lub sensacji. I chyba trafili w dziesiątkę, bo póki co to właśnie recital Loranc jest sensacją tegorocznej imprezy.
Co zdarzyło się tego wieczoru? W sensie dramaturgicznym bardzo niewiele. Pojawiła się na scenie nieco neurotyczna artystka i zaśpiewała kilkanaście klasycznych piosenek. Każda z nich wprowadzała słuchaczy w kolejny krąg wtajemniczenia i powodowała coraz większe przywiązanie do sceny. I tyle.
Poważne songi o miłości uspokajały samą wokalistkę, tak że pod koniec koncertu Loranc stała na scenie pewna swojej władzy nad publicznością. Doskonale czuła się w tym spokojnym repertuarze, przeplatanym głośnymi przebojami Grechuty i Turnaua. Genialna, świadoma interpretacja niektórych songów przerastała znacznie prawykonania. Tak było z piosenką Turnaua, w której po raz pierwszy usłyszałam prawdziwe słowo i autentyczną treść. Czy to nie dowód mistrzowskiego opanowania swojego rzemiosła?
Najprościej napisać, że to był koncert nastrojowy i wszystkie utwory doskonale nastroiły salę teatru. W ciemnym świetle sceny brakowało tylko oparów dymu i czarnoskórych muzyków, żeby się przenieść w atmosferę zakazanego klubu nocnego, gdzieś na obrzeżach portowego miasta, w otoczonej przez mury dzielnicy. Tak brzmi amerykański blues, w takim rytmie upłynął nam ten koncert. Artystka przysiadła na wysokim stołku barowym i po prostu zaśpiewała, jak człowiek, który ma nieskończenie dużo czasu, i donikąd się nie śpieszy.
Stawiam na ten recital i póki co uznaję go za najlepszy koncert tegorocznego PPA. Najbliższe dni pokażą, czy się myliłam.