Artykuły

Aktor to szaman

- Uczyłem dotąd 200 osób, z czego około dwudziestce powiodło się, mieli szczęście, dostali role i grają. Chodzę po teatrach i widzę swoich absolwentów. Czasem są lepsi ode mnie - mówi JAN MACHULSKI.

Edyta Jaworska: Czy liczył Pan kiedyś, ilu aktorów wyszło spod Pana ręki?

Jan Machulski: Sześć lat uczę w łódzkiej Filmówce i wypuściłem już pięć roczników, a zatem jakieś 100 osób. W Warszawie uzbierała się kolejna setka. Uczyłem dotąd 200 osób, z czego około dwudziestce powiodło się, mieli szczęście, dostali role i grają. Chodzę po teatrach i widzę swoich absolwentów. Czasem są lepsi ode mnie.

Czy aktorstwa można się nauczyć?

- Zawodu aktora można się nauczyć, ale nie da się wyuczyć talentu. Ci młodzi ludzie muszą przyjść do szkoły z tym "czymś", czego my nie wykształcimy. Mówić, milczeć, analizować rolę, stawiać sobie zadania - tego możemy nauczyć niemal każdego człowieka. Ale to "coś" oni muszą już mieć w sobie. Nie wiadomo co to jest. Aktor to człowiek, który pokazuje to, czego bez niego nikt by nie zobaczył. Aktor to szaman. Jeden wchodzi, mówi, podnosi rękę - a my nie chcemy na niego patrzeć. Drugi robi to samo i nie możemy oderwać od niego wzroku. Dlaczego? Nie potrafimy tego wytłumaczyć. Tego nie nauczy żadna szkoła.

Co, poza doskonałym warsztatem, stara się Pan przekazać swoim uczniom?

- Chciałbym, żeby wiedzieli, że mają do spełnienia jakąś funkcję w społeczeństwie. Że od nich też dużo zależy. Jak będą wspaniałymi aktorami, to mogą pomóc ludziom, coś im podpowiedzieć, pokazać. Chciałbym, żeby mieli własny kompas i nie czekali bezczynnie, wpatrując się w telefon z nadzieją, że ktoś zadzwoni z propozycją roli. Powinni sami starać się tworzyć grupy, jakiś teatr, działać. W naszej warszawskiej szkole uczymy ich zespołowości. I to często się udaje. W Ostrowi Mazowieckiej młodzi ludzie stworzyli taki podziemny teatr. Trzeba mieć pasję, namiętność - to pomoże przetrwać trudne chwile, gdy nie ma żadnych propozycji. Uczę ich, że to jest cudowny, wspaniały zawód.

Czym różnią się Ci młodzi ludzie od Pana w ich wieku?

- Szybciej chcieliby zaistnieć. My nie wchodziliśmy do szkoły z myślą, że zaraz pójdziemy do pracy w telewizji, w filmie. Chcieliśmy podpatrywać swoich mistrzów, tych, którzy nas uczyli. Młodzi ludzie powinni mieć swoich idoli. My ich mieliśmy. Chciałem być taki jak Henry Fonda czy Paul Newman. Gdy miałem trudne chwile i nie potrafiłem czegoś zagrać, zawsze zastanawiałem się, jakby to zagrał Newman, jak by to zrobił Fonda? Bardzo mi to pomagało, przychodziły mi zaraz pomysły na odegranie roli. Jakaś Tina, te wszystkie Big Brothery, telenowele itd. strasznie zepsuły nawet największych aktorów. Czytamy o tym w recenzjach. Grają Szekspira, a wygląda to jak serial. To jest ogromnie przykre. Teatr jest czymś więcej niż taką serialową, życiową prawdą. Taka bezpośredniość, kolokwialność nie sprawdza się na scenie. Tam trzeba być większym. Jeżeli byśmy uformowali człowieka metr siedemdziesiąt i postawili go na cokole jako pomnik, nie byłby on prawdziwy. Trzeba go zbudować pięciometrowego i wtedy dopiero robi on wrażenie prawdziwego człowieka. Jest w tym coś cudownego, a zarazem szatańskiego.

Czy podczas pracy ze swoimi uczniami spotkał się Pan z takim wrodzonym talentem, diamentem, który wystarczyło tylko delikatnie podszlifować?

- W wieku 12 lat przyszła do ogniska przy Teatrze Ochoty Kasia Figura. Od razu jej powiedziałem, że musi zostać aktorką. Tak samo objawili się Artur Barciś i Cezary Pazura, który może zagrać wszystko: i krowę, i Hamleta, chociaż telewizja go zepsuła. Wdarła się w niego ta "łatwość telewizyjna". Wojtek Malajkat też jest bardzo fajnie skomplikowany. Do ogniska przychodził też młodziutki Adamczyk, który teraz gra papieża. Takich perełek było sporo. Czuło się, że są urodzonymi aktorami.

Praca z młodymi ludźmi odmładza, pozwala przedłużyć własną młodość?

- Tak, bardzo. Zmusza też do zastanowienia się, na jakim etapie życia sam jestem. Co mogę im przekazać i czy w ogóle mogę im coś przekazać. To jest takie douczanie samego siebie. Czasy zmieniają się tak szybko. Przyszła telewizja, z nią wideo-klipy. Teraz chętniej oglądamy niż słuchamy. Młodych ludzi trzeba nauczyć, by ich granie było wzrokiem dla niewidomego i słuchem dla głuchego. By potrafili tak mówić, że niewidomy wyobrazi sobie obrazy. By swoim ruchem na scenie spowodowali, że głuchoniemy domyśli się ich słów.

Czy czuje się Pan spełniony?

- Tak, nie umiałbym niczego innego robić.

Rzadko pojawia się Pan na ekranie (ostatnio w "Vincim"), czy nie tęskni Pan za graniem?

- Niemal wszystkich aktorów rzadko się widzi w telewizji. Oczywiście bardzo tęsknię za graniem, ale gdy widzę niektórych kolegów pojawiających się na ekranie, to nie chce mi się już na nich patrzeć. Za często ich widać. Od lat mówi się o zapaści polskiego kina. Kręcimy bardzo mało filmów.

Czy są szanse na to, by nasza kinematografia wróciła do lat swojej świetności?

- Może za dużo wymagamy. Nigdy nie będziemy Stanami Zjednoczonymi, gdzie kręcenie filmów jest ogromnym przemysłem, znajdującym się tuż za przemysłem zbrojeniowym. Tam na film wydaje się dziesiątki milionów dolarów, a u nas dwa miliony złotych. To tak jakbyśmy chcieli się ścigać na rowerze z samochodami. Mamy znakomitych aktorów, sprawnych reżyserów. Być może brakuje zdolnych scenopisarzy. Ale nie może być takiej sytuacji, że reżyser musi pukać do różnych drzwi i żebrać o pieniądze na film. To jest upokarzające. Trwają prace nad ustawą o kinematografii. Jeśli administracja nam pomoże i ktoś powie, że chce, by filmy powstawały, to może coś się zmieni. Film potrzebuje pieniędzy. Nie dwudziestu milionów dolarów jak "Quo vadis", ale czterech milionów polskich złotych, za które można już zrobić przyzwoity obraz. Pojawiają się wydarzenia jak "Edi" Trzaskalskiego czy "Ostatni dzień lata", który robiliśmy za darmo. Takie rodzynki zawsze będą powstawały. Ale generalnie musi to być poważna produkcja. W ostatnich czasach wszystko ruszyło: produkcja samochodów, budowa wielkich galerii handlowych itd. A to dlatego, że ktoś włożył w to dużo pieniędzy. To samo musi się stać z kinem.

***

Jan Machulski urodził się 3 lipca 1928 r. w Łodzi. W1954 roku został absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Aktorskiej w Łodzi, a w 1971 ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. Występował na scenach teatrów: im. Jaracza w Olsztynie, Nowego w Łodzi, Polskiego i Narodowego w Warszawie. Zagrał także wiele ról filmowych. Największą popularność zdobył w obrazach swego syna - Juliusza: "Vabank" 1 i 2, gdzie stworzył niezapomnianą postać kasiarza Kwinty.

W 1974 r. założył warszawski Teatr Ochoty. Dwukrotnie był dziekanem wydziału aktorskiego łódzkiej szkoły filmowej, obecnie prowadzi z żoną prywatną szkołę aktorską w Warszawie.

Machulski jest pomysłodawcą łódzkiej Alei Sławy na ul. Piotrkowskiej, w której od 1998 r. ma swoją gwiazdę. Napisał m.in. autobiografię "Chłopak z Hollyłódź" i książkę z wywiadami, felietonami i scenariuszami pt. "Benefis".

Wychował ponad dwustu aktorów, w tym: Wojciecha Malajkata, Artura Barcisia, Katarzynę Figurę, Cezarego Pazurę, Edytę Jungowską i Piotra Adamczyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji