Les Miserables - czyli nędzarze godni szacunku
Najmniej udany był balon, "montgolfiera", który przez ponad dwie poprzedzające spektakl godziny, usiłował wzbić się w niebo dzięki fizycznym własnościom ogrzanego powietrza i przelecieć nad Gdynią z transparentem "Les Miserables". Kiedy ostatni goście wchodzili na widownię, lotnicy nadal próbowali zwalczyć opór swej maszyny. Po trzech godzinach spektaklu balonu nie było już przed teatrem. Nie wiem tylko, czy opuścił to miejsce o własnych siłach.
Ten błahy fakt jest na potwierdzenie tezy, że tego wieczora, jeśli coś szwankowało - to Technika. Triumfowała Sztuka. I taka mogłaby być najkrótsza recenzja z polskiej prapremiery musicalu "Les Miserables" w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Francuski tytuł kryje adaptację powieści nieźle u nas znanej - "Nędzników" Wiktora Hugo. Na żądanie posiadaczy praw do musicalu, święcącego obecnie sukcesy na całym świecie (w ciągu 4 lat ok. 40 premier na czterech kontynentach), tytuł za każdym razem podawany jest w wersji oryginalnej i tą samą czcionką, określoną w umowie jako "Caslon Antique, letraset LG 905". Za spełnienie tego narzuconego warunku właściciele policzyli sobie zresztą dodatkowe 25 funtów szterlingów, co jednak trudno im mieć za złe, skoro tak w ogóle w sprawach finansowych poszli nam bardzo na rękę, nie bocząc się nawet na złotówki.
Premierowa publiczność przyjęła przedstawienie ponad dziesięciominutową owacją na stojąco. Na scenę wywołano reżysera (Jerzy Gruza - czy zresztą podjąłby się takiego zadania kto inny?), kompozytora (Claude Michel Schonberg. 45-letni Francuz pochodzenia węgierskiego), producenta (Cameron Mackintosh, na koncie prawie 200 musicali na wszystkich kontynentach, poza Antarktydą). Sukces! Klaskał biskup chełmiński, Marian Przykucki, klaskał sekretarz KC, Marian Stępień (na marginesie pytanie do autorki "Politycznego savoir-vivre'u": kogo w takiej sytuacji witać i wymieniać na pierwszym miejscu? Pozycja obu dostojników - jakby podobna, tyle że hierarchie z gatunku mało porównywalnych.)
"Les Miserables", którym bardziej chyba odpowiadałby polski tytuł "Nieszczęśni", jako że tradycyjni "Nędznicy" zawierają w sobie zbyt duży ładunek pogardy i niskiej oceny moralnej bohaterów, toczą się w latach 1815-32. Jej bohaterowie to galernik (skazany za kradzież bochenka chleba), który po zwolnieniu musi ukrywać swą przeszłość, bo przyznanie się do niej uniemożliwia spokojne życie na wolności; to matka nieślubnego dziecka wyrzucona za to z pracy; to bezdomny paryski urwis, słowem - ludzie, którzy nawet jeśli postępują nagannie, to więcej temu winna bieda niż ich skłonności. W nadziei polepszenia swego losu podnoszą krwawo stłumiony bunt. Z klęski ocali autor tylko parę młodych kochanków - Kozetę i Mariusza. Miłość chroni od śmierci? Szkoda, że tę piękną tezę tak rzadko potwierdza życie.
W powieści Hugo znakomity materiał na musical bodaj jako pierwszy dostrzegł... Alfred Hitchcock. Miał taką opinię wyrazić po obejrzeniu jednej z kilkudziesięciu adaptacji filmowych książki. Alain Boublil, autor libretta, dwuletnią pracę nad musicalem rozpoczął w 1977 r. Nim dzieło trafiło na scenę, nagrano dwupłytowy album z nagraniami utworów z musicalu. Zdobył on dwukrotnie "Złotą Płytę", rozchodząc się ostatecznie w nakładzie 260 tys. egz. Dopiero potem przyszła premiera sceniczna - we wrześniu 1980 r. w Paryżu (w reżyserii znanego aktora Roberta Hosseina). W ciągu 8 tygodni, na jakie wynajęto Palais des Sports, spektakl obejrzało ćwierć miliona widzów.
Ale ciąg dalszy byłby może milczeniem, gdyby nie pojawił się Cameron Mackintosh. Producent musicali, którym jest, to postać u nas nieznana (podobnie jak producent filmów, itd.). Upraszczając - jest to człowiek, który nie tylko czuwa nad stroną ekonomiczną spektaklu, ale także dba o to, by dzieło miało kształt atrakcyjny dla widza, a więc zwróciło poniesione na wystawienie nakłady. Stąd producent miewa decydujący głos (przed reżyserem) również w kwestiach artystycznych.
Na zamówienie Mackintosha zmieniono libretto tak, by stało się zrozumiałe dla widzów nie znających powieści, dopisano nowe teksty piosenkom. Jesienią 1985 r. musical mógł rozpocząć triumfalny pochód przez sceny muzyczne całego świata. Nie ominął i Polski w bardzo dobrym przekładzie Andrzeja Jareckiego i Gustawa Gottesmana.
Wspomniałem o wymaganiach producenta (będącego właścicielem praw do musicalu) odnośnie do oryginalnego brzmienia tytułu i czcionki, jaką ma on być na plakatach i programach tłoczony. Nie na tym koniec wymagań - pod względem ich liczby i drobiazgowości daleko wyprzedził milicjantów kontrolujących stan techniczny samochodu w ostatni dzień kwartału, gdy jeszcze nie wykonano planu mandatów. Kilkunastostronicowa umowa, podobno ewenement szczegółowości, daje właścicielowi praw do spektaklu możliwość ingerencji w obsadę głównych ról, prawo do zatwierdzania reżysera, scenografa, kierownika muzycznego, do przeprowadzenia (na koszt teatru) inspekcji, określa co do instrumentu skład orkiestry, a nawet wielkość liter, jakimi autorzy musicalu zostaną zapisani na afiszu. Teatr Muzyczny ma prawo wystawiać "Les Miserables" przez 3 lata, chyba że... zbankrutuje, będzie zalegał z opłatami licencyjnymi, bądź wystawi musical nieudolnie, co właściciel mu wytknie "w całkowitej dyskrecji".
Owacja na premierze wskazuje, że niezadowolenie właściciela nam chyba nie grozi. Tę owację uważam za zasłużoną, choć nie wszystko - przynajmniej na premierze - było na równie wysokim poziomie. Ale to zrozumiałe przy dziele tak skomplikowanym aktorsko, muzycznie, inscenizacyjnie i technicznie. Imponująca barykada, miejsce akcji w początku drugiego aktu, gdy trzeba - rozbrzmiewa błyskami i hukiem wystrzałów, gdy trzeba - odwraca się, pokazując i z drugiej strony solidność rzadką w teatralnych dekoracjach. Firma wiedeńska, sprzedająca takie barykady (to skądinąd idea jakby rodem z Mrożka; barykady na sprzedaż) liczy sobie za nie 70 tys. dolarów. Ta jednak została wykonana w Polsce "sposobem" (również w sferze płacenia). Za ile, nie udało mi się dowiedzieć.
Siłą gdyńskich "Nędzników" są sceny zbiorowe, ich inscenizacja i walory brzmieniowe. Zresztą i kompozytor lepiej - jak się zdaje - czuł się w partiach chóralnych. Znakomita jest - czasem oszczędna i prawie symboliczna, czasem okazała - scenografia. No i wreszcie brawa dla reżysera za wszystko, co powyżej i za tempo spektaklu, które jeśli siadło w drugiej części, to tylko dlatego, że widownia oklaskiwała każdą scenę, nie pozwalając orkiestrze zacząć następnej melodii. Trudno o głośniejsze komplementy.
Wśród solistów premierowej obsady osobiście wyróżniłbym Katarzynę Cygan w roli Eponiny, Krzysztofa Stasierowskiego (Jean Valjean) i Andrzeja Słabiaka (Javert). Może jeszcze Urszulę Polanowską-Tomaszewską jako panią Thenardier. No i, oczywiście, młodziutkiego Kacpra Kuszewskiego w roli Gavroche'a. Ale trochę waham się z wystawianiem solistom cenzurek, ponieważ dopiero na dwa dni przed premierą dotarły do Gdyni niewielkie bezkablowe mikrofony, tzw. mikroporty, i wyraźnie było słychać, że nie wszyscy się z nimi zdążyli oswoić. Nie podejmę się rozstrzygnąć, na ile niesprawny sprzęt wpłynął na odtwórców poszczególnych ról, choćby zwiększając ich tremę.
Ta trema miała zresztą podwójny wymiar, gdyż "Nędznikami", 180 premierą w swych dziejach, czcił gdyński Teatr Muzyczny własne 30-lecie. Była z tej okazji niewielka uroczystość, wręczono odznaczenia, wspomniano nawet założycielkę teatru i jego wieloletnią dyrektorkę, nieżyjącą już Danutę Baduszkową.
I właśnie podczas tych poprzedzających premierę chwil zobaczyłem, jak nagle blednie jedna z dopiero co udekorowanych pań. Podchodzi do jednego z szefów teatru i pokazuje mu z rozpaczą, że wręczone jej etui jest puste. Na twarzy szefa pojawia się konsternacja, zaczyna się rozglądać, do kogo by się z tą sprawą zwrócić, przy czym przypadkowo rzuca okiem na biust swej rozmówczyni. Zgadliście Państwo: tam właśnie tkwił order, przed chwilą przypięty przez wojewodę.
Nie pytajcie, co ludzie robią ze zdenerwowaniem. Patrzcie, co zdenerwowanie robi z nimi.