Artykuły

Teatr wspólnoty widzę ogromny

- Spotykamy się w Krako­wie przy okazji polskiej pre­miery Pańskiego dramatu o Tamarze Łempickiej. Jak za­staje Pan nasze miasto po la­tach nieobecności?

- Z Polski wyjechałem co prawda osiemnaście lat temu, ale odwiedzam ją dość regular­nie. Kraków jest coraz piękniej­szy i to stanowi powód mojej radości, ale z przykrością stwierdzam, że teraz o wiele dotkliwiej odczuwam tu różne "brudy" - w życiu publicznym i codziennym, a także pogłębia­jącą się biedę. Po dłuższym niewidzeniu - ostrzej widać. Do­strzegam też napięcie, nawet rodzaj nienawiści pomiędzy ludźmi, ugrupowaniami poli­tycznymi; intelektualnymi. Po­głębiającą się dezintegrację pol­skiego społeczeństwa. I to rów­nież wśród elit kulturalnych, artystycznych, które izolują się od społeczeństwa. Skoncentro­wane są na sobie i na pazernym wydzieraniu kawałków prze­strzeni życiowej czy dóbr mate­rialnych.

- Więcej smutku Pan za­stał wśród rodaków?

- Więcej niż poprzednio.

- Zechce Pan wrócić do te­go przełomowego momentu, gdy usunięto Pana, człowieka ze znaczącym dorobkiem re­żyserskim, pisarskim i peda­gogicznym, z dyrekcji Teatru Współczesnego we Wrocła­wiu?

- Wszystkie prace zostały gwałtownie przerwane, a pa­mięć o nich systematycznie niszczona. I, choć powrót do te­go czasu jest dla mnie przykry, to jednak trzeba o tym opowie­dzieć, bo do dziś nie ma na ten temat jasnej informacji. Wów­czas skrzętnie ją ukrywano.

- Co było bezpośrednią przyczyną usunięcia Pana z teatru?

- Zawsze byłem w niezgo­dzie z PRL-em i z reżimem komunistycznym. A jednocześnie uczciwie pracowałem w teatrze. Oczywiście musia­łem iść na kompromisy, ale też wyznaczyłem sobie ścisłą ich granicę, której nigdy nie prze­kroczyłem. I tak, jak nigdy nie podpisałem żadnego doku­mentu, którego mógłbym się wstydzić, tak też nie pozwoli­łem, aby mi uniemożliwiono praktykowanie wiary. Oczywi­ście, moje przekonania miały swoje odzwierciedlenie ide­owe w przedstawieniach, stąd też latami trwały utarczki z cenzurą i z politycznymi nadzorcami.

- To niewątpliwie trudny czas, ale jednak praca była możliwa?

- W okresie stanu wojennego stawała się coraz mniej możli­wa. Bo przecież nadal robiłem, pisałem i mówiłem to, co uwa­żałem za słuszne, właściwe. Do tego, w sposób naturalny, doszła moja działalność opozycyjna. Przysłowiową kropką nad "i" stała się moja realizacja "Dżu­my" Camusa. Spektakl był arty­styczną diagnozą stanu wojen­nego, toteż podjęto wiele dzia­łań, aby nie dopuścić do premie­ry. Fakt, że udało mi się do niej doprowadzić, był moim ostatnim, pyrrusowym zwycię­stwem. Kolejno doszły: konflik­ty o ZASP i ZLP - odmówiłem wstąpienia do nowych, reżimo­wych związków, a także mój bojkot mediów. W efekcie 4 lip­ca 1984 r. wyrzucono mnie z Te­atru Współczesnego. Zespół rozpadł się, wiele osób odeszło na znak protestu. Ta moralna so­lidarność dawała wtedy nadzieję na to, że ludzie potrafią być wierni przyjaźniom i zasadom.

- Jak się jednak okazało, nie wszyscy, bo stracił Pan pracę nie tylko w teatrze.

- Władze zablokowały nada­ną mi już na uniwersytecie pro­fesurę i zakazały uczelni za­trudnienie mnie na etacie. Nie­co później zostałem usunięty z PWST we Wrocławiu. W 1992 r. przyznano mi tytuł profesora belwederskiego. To była wielka radość i wielkie wyróżnienie. I znak przemian w kraju.

- Czy w 1985 r. podjął Pan decyzję o emigracji do Stanów Zjednoczonych?

- Nie emigrowałem, lecz wy­jechałem do pracy, gdyż w Polsce mi ją uniemożliwiono. Z roku na rok docierało do mnie, że nie mam do czego wracać. Oznajmił mi to nawet, prosto w oczy, pe­wien emisariusz z Polski, promi­nentny człowiek teatru.

- O kim Pan mówi?

- Nadal jeszcze bez na­zwisk... Na szczęście, okazało się, że mogę za oceanem konty­nuować swoje prace reżyserskie i uniwersyteckie, a także pisać, jak pisałem. Po paru latach obją­łem stanowisko profesora na do­brym, amerykańskim uniwersy­tecie, które piastuję do dziś. Pragnę jednak podkreślić, że wielo­krotnie deklarowałem, iż jestem stale gotów do pracy w Polsce. Zawsze korzystam z niezwykle cennych dla mnie zaproszeń, ta­kich jak te ostatnie, czyli na wy­kłady w Studium Zarządzania Kulturą na UJ.

- Jednakże głównym po­wodem Pańskiego obecnego przyjazdu do Polski jest praca reżyserska w tarnowskim te­atrze.

- Bo w Tarnowie są moje rozległe korzenie. Dzieci moich dziadków: najstarszy, Kazi­mierz, po którym noszę imię (zginął w 1920 r. w czasie woj­ny z bolszewikami), Jerzy, Ja­dwiga, po mężu Domańska, ak­torka, kierownik teatru II Kor­pusu i mój ojciec Juliusz - wszyscy chodzili do szkół w Tarnowie. To w Tarnowie właśnie mój stryj Jerzy - poeta, filozof, działacz polityczny, do­radca na Soborze Watykań­skim II - napisał znaną harcer­ską piosenkę "Płonie ognisko i szumią knieje". W Tarnowie przetrwała pamięć o mojej ro­dzinie, czego dowodem były ubiegłoroczne uroczystości

nadania tarnowskiemu Gimna­zjum nr 4 imienia Jerzego Brau­na. To wzruszające dla mnie chwile. Wówczas też zrodził się pomysł wystawienia w Tarno­wie jego sztuki "Europa".

- I tak oto dwóch panów Braunów spotka się na tarnow­skiej scenie im. Ludwika Sol­skiego...

Nawet trzech, bo mój dzia­dek, Karol Braun, był w Tarno­wie "Sokołem". Siedzibę tegoż "sokoła" zajmuje teraz tamtej­szy teatr. Wierzę, że duch dziadka Karola sprzyja mi na próbach.

W wolnych od prób chwi­lach miał Pan wykłady w Krakowie. Czego uczył Pan stu­dentów?

- Rozważaliśmy problem teatralizacji życia społecznego - to jedna z dziedzin, którą się zajmuję. W naszym życiu codziennym: rodzinnym, religij­nym, sportowym, politycznym można dostrzec wiele elemen­tów teatralnych - uczę je do­strzegać. I również to, co w ży­ciu społecznym jest autentycz­ne, a co sztuczne.

- Chyba wszyscy mamy skłonność do inscenizowania naszego życia?

- Jest niezbędna, ale zawsze należy zadawać sobie pytanie o jej granice.

- Czy te tematy rozważa Pan również z amerykański­mi studentami na uniwersyte­cie w Buffalo?

- Od czasu do czasu. Moją specjalnością jest uczenie reży­serii, czym zajmowałem się również w Polsce, także w kra­kowskiej PWST. Wypracowa­łem własną metodę uczenia i zawarłem ją w książce "Wpro­wadzenie do reżyserii", która ukazała się w kraju, a potem w obszernym podręczniku wy­danym po angielsku. Jest w nim wiele o polskich reżyse­rach. Uczę również historii te­atru, a także aktorstwa poprzez przygotowywanie przedsta­wień dyplomowych.

- W kraju od początku transformacji coraz głośniej rozbrzmiewa dyskusja wokół teatru: czy ma on mieć cha­rakter misyjny, czy też musi dostosować się do potrzeb rynku? Pytam o to właśnie Pa­na jako znaczącego reżysera tekstów Mickiewicza, Słowac­kiego, Norwida, Wyspiańskie­go, a jednocześnie twórcę od pewnego czasu związanego z amerykańskim przemysłem teatralnym.

- Myślę, że praca w teatrze to specjalne zadanie, specjalna służba społeczna. Teatr jest mi­sją, bo jest dziedziną sztuki, któ­ra nie istnieje bez świadomości powołania, a ono wymaga wy­rzeczeń i trudnych wyborów. Z drugiej zaś strony sztuka win­na opierać się na warsztacie. Ideałem jest integracja tych ele­mentów. Niestety, ostatnio co­raz częściej obserwujemy twór­ców skupionych wyłącznie na sobie. To najczęściej przynosi efekty manieryczne. W ich pra­cach brak i wartości, i rzemiosła. Reżyserię widzę jako proces przygotowania do spotkania ak­torów z widzami, wzajemnego obdarowywania się - w świetle sztuki. Teatr winien być otwarty na widza, a jego zadaniem ma być powoływanie wspólnoty, która przekazuje sobie wartości. Kiedyś wydałem o tym książkę - "Teatr Wspólnoty".

- Czy to myślenie wywodzi Pan od Adolphe'a Appi, teore­tyka wielkiej reformy teatru i jego wizji "katedry teatru"?

- Oczywiście. Katedry, która ma główną nawę, wiele kaplic, fresków, witraży, obrazów i fi­gur, a budowana była latami. Po­dobnie jest z teatrem, w którym zapisana została historia prze­mian i stylów sztuki. Ale też od Juliusza Osterwy, który pierw­szy mówił o aktorze jako ofiarniku, a o widzu jako świadku ofiary. On powoływał potężne wy­darzenia wspólnotowe. Dążę do takiego teatru.

- Chyba szczególnie po­trzebnego w dobie zaniku ko­munikacji między ludźmi?

- A także w dobie cywiliza­cyjnego naporu. Bo przecież kultura, w swojej istocie, to ko­munikacja: międzyludzka, bez­pośrednia, osobowa. W przeciwieństwie do cywilizacji, która jest komunikacją za pomocą pośredników: techniki i narzę­dzi zbliżających, ale i odsuwa­jących człowieka od człowieka. Dlatego napór cywilizacji czę­sto działa przeciwko kulturze, czyli w istocie przeciwko bezpośredniemu komunikowaniu się ludzi pomiędzy sobą. I stąd w świecie narastającej cywiliza­cji widzenie teatru jako elemen­tarnego procesu kulturowego jest tak ważne.

- Czy tak rozumianą komu­nikacją z czytelnikami jest Pańska najnowsza książka wydana w Polsce - "Ptak na szczudłach i inne opowiadania amerykańskie"?

- Nie mogło być inaczej, bo ta książka zawiera moje amerykań­skie doświadczenia. Opowiada właśnie o moich związkach za­równo z Polakami, jak i Amery­kanami. Została napisana po polsku, bo psychicznie i ducho­wo nigdy nie czułem się emi­grantem. Etykietka emigranta jest mi przyklejana, a ja wciąż ją zrywam. Ta książka jest rezulta­tem życia z Polakami w Amery­ce, wśród Amerykanów, tamtej­szej cywilizacji, kultury i wspa­niałej natury. Ameryka ma wiele oblicz i cech, a jej najwspanial­szym obliczem jest przyroda.

- Czy mam rozumieć, że ży­je się tam Panu pięknie, łatwo i szczęśliwie?

- Zawsze trudno. Szczegól­nie w materii duchowej, ale Ko­ściół katolicki jest wszędzie du­chowym domem dla wierzących imigrantów.

- Odczuwa Pan samotność?

- Ci, którzy chcą zachować duchową, kulturową i rodzinną łączność z krajem, w konse­kwencji nie mogą i nie chcą wy­zbywać się samotności. Nato­miast ci, którzy nurzają się po uszy w życiu amerykańskim, a takich jest niemało, programo­wo wyrzucają z siebie polski ję­zyk i polskie nostalgie. Ja się polskości nigdy nie wyrzekłem, tak samo jak nie wyrzekłem się polskiego teatru.

- Czy antidotum na samot­ność są Pańskie amerykańskie realizacje polskich dramatów?

- Reżyseruję zarówno sztuki Witkiewicza, Mrożka, Różewi­cza, Głowackiego, jak i Szekspi­ra, Saroyana, Pintera, Ionesco czy Durrenmatta. Od lat ubiegam się o wystawienie "Operet­ki", ale dla amerykańskich producentów Gombrowicz jest zbyt skomplikowanym, europejskim intelektualistą. Reżyserowałem w bardzo dobrych, profesjonalnych teatrach amerykańskich, a także przygotowywałem przedstawienia dyplomowe ze studentami. Moje sięganie po dramat bierze się z przekonania, iż to dramat świetny. Zarazem spełniam w ten sposób swoje obowiązki wobec Polski.

- Czy wśród amerykańskiej społeczności istnieje potrzeba teatru, który w Polsce coraz częściej staje się matecznikiem elit istniejącym na marginesie życia publicznego?

- W Ameryce jest wiele typów teatrów, które nie mają ze sobą wiele wspólnego. Natomiast wszystkie mają swoją liczną publiczność. Tylko na Broadwayu rocznie ogląda przedstawienia ok. dziesięciu milionów widzów.

- Można powiedzieć, że Pański amerykański spektakl "Tamara Ł.", prezentowany w Krakowie, z Marią Nowotar­ską, wieloletnią aktorką Te­atru im. J. Słowackiego, obec­nie mieszkającą w Kanadzie oraz z jej córką Agatą Pilitowską, również z Kanady - przygotowali artyści emigracyjni. Za oceanem jest co najmniej kilka znakomitości aktor­skich, choćby wspomnieć Ja­dwigę Barańską czy Barbarę Krafftównę. Nie myślał Pan o skrzyknięciu wszystkich i stworzeniu trwalszego zja­wiska niż incydentalne przed­sięwzięcie?

- To nie jest możliwe z po­wodu odległości, jaka nas dzie­li. Z Marysią było łatwiej, gdyż mieszka stosunkowo blisko - po drugiej stronie jeziora Ontario. Dlatego mogliśmy pozwolić so­bie na próby raz u niej w domu, potem znów u mnie, czy na uni­wersytecie. I dzięki temu po­wstały też nasze inne przedsta­wienia oparte o moje teksty: "Rzecz o Modrzejewskiej" i "American dreams".

- Czy podczas 18-letniego pobytu w Ameryce zaobserwo­wał Pan istotne zmiany wśród tamtejszej Polonii?

- Wciąż napływają z kraju do Ameryki wspaniali ludzie, ale wiele zmian idzie też w niedobrym kierunku. Przede wszystkim obserwuję proces gwałtownego amerykanizowania się Polonii. Szczególnie wśród tzw. Polaków z loterii, którzy wygrali wizy pobytowe, istnieje tendencja do odrywania się od polskich korzeni. Wielu z nich lekkomyślnie traci język ojczysty, upadają polskie parafie, zamykane są kościoły, tak zasłużone dla przechowywania polskości. Również na­uki Ojca Świętego i jego pielgrzymki nie wzbudzają żywego zainteresowania. To bardzo bolesne zjawiska.

- Wobec tego, jak Pan, ze swoim hołdowaniem polskiej tradycji, kulturze, wartościom, czuje się w tym coraz bardziej, jak rozumiem, obcym środo­wisku?

- Staram się być otwarty na ludzi takich, jakimi są. I staram się być im potrzebny. Obecnie doszły mi nowe zajęcia, gdyż zostałem prezesem Polskiej Fundacji Kulturalnej, która uczestniczy w organizowaniu wielu działań polonijnych.

- Pańska aktywność zawo­dowa i społeczna godna jest pozazdroszczenia. Czy to Pań­skie lekarstwo na nostalgię?

- To jest to, co przez małe "s" nazywa się służbą społeczną.

- Nie wspomnieliśmy jesz­cze o wielu Pańskich książ­kach i wierszach, które czytał Pan niedawno w Krakowie.

- Wiersze to bardzo skromny rozdział mojej twórczości. Jeśli pojawia się temat, uczucie czy refleksja, o których nie potrzeba pisać całej książki - wówczas piszę wiersz.

- W ogrodzie, na tarasie czy w ulubionym fotelu?

Mniej romantycznie - piszę na komputerze. Wiersze są mi potrzebne, bo pozwalają dopracować czy sformułować myśl. Mają charakter raczej intelektualny , a nie emocjonalny.

- Powściąga Pan swoje emocje?

Trzeba umieć się nimi posługiwać. Moja matka używała określenia: "Dziecko się rozcudowało". Emocjom od czasu do czasu trzeba pozwolić się rozcudować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji