Artykuły

Czy lubicie Mrożka?

"Aimez vous Brahms?" - taki był tytuł jednej z powieści popularnej pisarski francuskiej François Sagan. Nasunął mi się on po premierze ostatniej sztuki Sławomira Mrożka "Szczęśliwe wydarzenie" (prapremiera polska odbyła się w "Ognisku Polskim" w Londynie w wykonaniu Teatru ZASP). Czy lubicie Mrożka? Jeśli nie - nie mamy o czym mówić. Jeśli tak - warto o tej sztuce porozmawiać.

Dla nieuświadomionej masy, to znaczy dla tych, którzy nie lubią Mrożka - jest to taka sobie farsa, bardzo śmieszna, trochę dziwna, trochę miejscami jakby wygłup. Można by ją opowiedzieć w kilku słowach.

Oto jakiś bezdomny przybłęda (Przybysz) przychodzi na skutek ogłoszenia, aby wynająć osobny pokój. Okazuje się, że nie ma zapowiedzianych widoków, nie ma obiecanej łazienki, nie ma osobnego pokoju, nie ma nawet osobnego łóżka. Śmieszne, prawda? Śmieszne i nawet jako założenie banalne. Przybysz i Mąż, który ogłosił nieistniejący pokój do wynajęcia, wymieniają między sobą szereg poglądów-truizmów. Sytuacja rozwija się jeszcze zabawniej. Ale powoli... Czy to takie śmieszne, takie naiwne?

Przybysz przyjmuje przedziwną propozycję zamieszkania w nogach wielkiego łoża, dzieląc je z Mężem, Żoną i Starcem. Jest jeszcze bardzo wesoło, ale humor staje się niepokojący. Dlaczego to robi? Czy czeka na coś niezwykłego? W wielkim łożu despotyczny starzec rozdziela swe dzieci (syna i synową), nie dopuszcza do ich zbliżenia się fizycznego, bo a nuż z tego narodziłby się potomek, którego on nie chce. W tymże łożu ma spać Przybysz, a raczej ma nie spać lecz zabawiać bezsennego starca, grać z nim w karty, przegrywać i wygrywać. Lecą w powietrze wygrane trąbki i przegrane spodnie tyrolskie. Dużo mówi się o "honorze" kapelusza oficerskiego, którego galony nie wypłowiały, bo ocieniał je zawsze sztandar ojczyzny. Ciągle jeszcze jest bardzo wesoło, dialog skrzy się dowcipem, a po scenie powiewa strach.

I tu trzeba by spojrzeć na drugie dno sztuki - a jest i drugie i trzecie. Mrożek chce nam pokazać coś więcej niż farsę rodzinną. Nie szczędzi nikogo ani niczego. Pokazuje nam impas, w jakim znalazł się świat. Ten "nowy wspaniały świat", w którym żyjemy. Świat tolerancyjny, w którym wszystko wolno. Świat, w którym wszystkie drogi prowadzą do wielkiego chama (Edek w "Tangu"). Tak jak "Tango" jest farsą, a raczej tragi-farsą pokazującą absurd, do jakiego doprowadziły świat pokolenia zarówno skostniałe w tradycji, jak i te rozbijające tradycje. W "Szczęśliwym wydarzeniu" nie ma jednak jedynej "pozytywnej" postaci, pragnącej zmiany, ale do dokonania jej za słabej: nie ma Artura, nowoczesnego Hamleta.

W "Tangu" autor chciał nam pokazać świat w perspektywie katastrofy. Dla poszukujących pozytywnego sensu pozostawił jednak otwartą furtkę. Dyktatura, którą objął Edek, jak każda dyktatura, mobilizuje opór. Może następne pokolenie wyzwoli bunt zarówno przeciwko skondensowanemu chamstwu Edków, jak i anarchii i atrofii ideowej Stomilów? W "Szczęśliwym wydarzeniu" nie ma tej furtki nadziei. Następne, to najmłodsze pokolenie, na które czekaliśmy w "Tangu" - w "Szczęśliwym wydarzeniu" ukazuje się niemowlę-potwór o zębach wampira. To już nie zadatek na nowego Edka - to uprzedzenie przed całkowitym samozniszczeniem, to groza wiszącego nad nami atomu.

Mrożek jest pesymistą. Ze wszystkiego kpi i wszystko neguje. Wszystko co mówimy, robimy, o czym marzymy, czego się boimy - już było. Wszystko jest stare i wyświechtane. Aby to wykazać, każe swoim bohaterom mówić ogranymi banałami. W świecie, w którym wszystko już było - wszystko może się zdarzyć. Tak jak w "Męczeństwie Piotra Ohey'a" tygrys mógł zamieszkać w wannie i nikogo to nie zadziwiło, tak samo Przybysz w "Szczęśliwym wydarzeniu" może przyjąć propozycję zamieszkania w nogach wspólnego łoża. Cokolwiek wyniknie z tej sytuacji - przyjmie to, bo naprawdę jest mu wszystko jedno. Jest bowiem uosobieniem negacji, która emanuje z Mrożka. Jest ateistą, który wzywa Boga, jest anarchistą, który nie wysadza niczego w powietrze, wychodząc z założenia, że wcześniej czy później samo się wszystko rozleci. Jest anarchistą-estetą, jak się sam nazywa. Jest przede wszystkim cynikiem, któremu obce są lojalności i przyzwoitość. Po prostu nie wie co takie pojęcia oznaczają. Natomiast Mąż, to obłudnie szlachetny liberał, operujący wyświechtanymi komunałami, tchórz, egoista, zakłamany deklamator. Razem ze Starcem-despotą, dyktatorem i "zamordystą" reprezentują oni starsze i średnie pokolenie ludzkości, które doprowadziło świat do tego, czym się stał.

Jest to więc, przy pozorach historii rodzinnej (jeszcze jednej z cyklu "rodzinnych" sztuk Mrożka), historia polityczna, a nawet ponadpolityczna, bo uniwersalna.

Jest w niej też aspekt polski, który łatwo odczytać w wielu aluzjach dialogu, tak wyjętych z rzeczywistości peerelowej, że lepiej od nas chwytają je goście z kraju. Ileż wymowy ma powiedzenie Męża: "Przedyskutuję tę sprawę w formie szczerej i bezpośredniej rozmowy". Albo: "Nie musimy dzielić naszych poglądów, wystarczy, że mamy wspólnego wroga". Jakże reprezentatywne dla ujarzmionego obywatela PRL jest wyznanie Przybysza w końcowym, genialnie napisanym monologu!

Jak się już rzekło na wstępie, sztuka ta, jak większość sztuk Mrożka, ma wiele pokładów. Doprowadza nas do nich dialogiem pozornie banalnym, którego każda niemal kwestia mogłaby pasować do innej sytuacji, mogłaby oznaczać coś więcej niż pozornie wyraża - podkreślając wieloznaczność sztuki. Przy tym ta sztuka jest ze wszystkich pesymistycznych sztuk Mrożka - najbardziej beznadziejna. A taka przy tym "wesoła"!

Poświęciłam tyle miejsca sztuce - a przecież nie mniej należy się przedstawieniu. Wydaje mi się ono znakomite. Na widowni rzeczywiście wybuchają co chwila salwy śmiechu - tak jak zapowiadają ogłoszenia. Notabene to sformułowanie reklamy wydaje mi się niepotrzebne, a nawet trochę jakby dezawuujące publiczność - a bo my to tacy, że nas na Mrożka trzeba namawiać zapewniam, że to taka zabawa? Co prawda byli tacy nieliczni, którzy nie czuli się dość ubawieni i wychodzili przed końcem, ale - jak się już rzekło - nie każdy lubi Mrożka.

Leopold Kielanowski wydobył, wydaje mi się, wszystko co Mrożek miał do powiedzenia, a nawet dodał od siebie ciekawe sytuacje inscenizacyjne, których tajemnicy nie będę zdradzać. Najważniejsze, że powiedział to, czego życzył sobie autor, za co należy mu się podziękowanie i od autora i od publiczności. A nie było to takie proste. Sztuka tylko z pozoru jest łatwa, trzeba z niej wydobyć całą jej wieloznaczność.

Aktorzy wczuwali się w sztukę i dali bezbłędne postacie. Witold Schejbal, zupełnie inny niż zwykle, był doskonały w mimice zakłamanego kabotyna, tylko mówił może nieco za szybko, przez co czasem zamazywał aluzyjność tekstu. Roman Ratschka jako brutalny Starzec też dał sylwetkę nową i wymowną, ale jak można się bać Ratschki? Ewa Suzin była śliczna i bardzo przekonywająca jako mama-cicipulka, mama słodka idiotka.

Nowy i bardzo udany nabytek dla naszej emigracyjnej sceny to Jerzy Jarosz. Podobno jest w Londynie już od paru lat. Gdzie się ukrywał? Chociaż przy czytaniu sztuki nie tak sobie fizycznie wyobrażałam Przybysza - był on kwintesencją cynizmu i cwaniactwa, z lekkim zacięciem na polskie "knajactwo"; wygrał wszystkie niuanse tej skomplikowanej i ciekawej postaci, grał każdym gestem, każdym zdjęciem włożeniem kapelusika.

Oddzielne słowa należą się adeptowi ZASP-u, Antoniemu Kamińskiemu. Rozwój tego młodego aktora obserwuję z przyjemnością od dawna. Miał tu rolę bardzo trudną, nie mówiąc już o tym, że przez cały czas wypowiada tylko dwa słowa. Ma być jednocześnie śmieszny, a musi budzić grozę. W jego niezdarnych gestach, różowej niewinnej buzi, z której zerkają wcale nie niewinne oczki, jest coś bardzo niepokojącego. Ostatnie jego słowo i ostatnie słowo sztuki: "Mamaaa" - dźwięczało mi w uszach długo, a na scenie zapanowała groza. Mieszkanie "strasznych mieszczan" z wyższych sfer wspaniale urządzili Feliks Fabian i Jan Smosarski. Łoże-monstre - arcyzabawne. Organizacja, jak zwykle, Olgi Lisiewicz i tejże redakcja dowcipnego programu. Układ graficzny programu Tadeusza Filipowicza. Taki u nas przyjął się zwyczaj, że wymienia się całą książkę telefoniczną.

Dobrze się stało, że dyrektor Teatru ZASP dr Kielanowski wystawił tę ostatnią sztukę Mrożka. Pasuje to jakoś nasz emigracyjny teatrzyk na scenę wielkomiejską. Nie może on być scenką prowincjonalną, szukając sztuk co łatwiejszych, aby tylko była kasa i ubaw. A w ogóle to nie mamy się czego wstydzić, ani teatr, ani bardziej wymagająca publiczność. Kończymy tegoroczny sezon pozycją ambitną. W tym sezonie mamy na koncie interesujące przedstawienie Szaniawskiego "Dwa teatry" i zachwycającego "Świętoszka" Moliera.

Brawo Teatr ZASP! Brawo dyrektor, reżyser, aktorzy, no i brawo publiczność!

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji