Artykuły

Szary człowiek nie może...

Jarocki znowu we Wrocławiu!

Szmat czasu upłynął do jego słynnych realizacji sztuk: "Pluskwa" Majakowskiego (1967), "Stara kobieta wysiaduje" Różewicza (1969), "Paternoster" Kajzara (1970) na scenie Teatru Współczesnego za dyrekcji Andrzeja Witkowskiego. Jego nazwisko pojawiało się zresztą na wrocławskich afiszach teatralnych także wcześniej, gdy był jeszcze młodym, wielce obiecującym reżyserem. Bardziej wtajemniczeni wiedzą, iż związki Jarockiego z Wrocławiem wykraczają poza teatr. Tutaj pobierał nauki, w tutejszej prasie opublikował przynajmniej jeden wiersz satyryczny. Dajmy jednak temu pokój, chęć nie wiadomo, czy sentyment Jarockiego do Wrocławia nie jest zakorzeniony gdzieś, hen, w tamtych zapomnianych i dziś jakby nieważnych wydarzeniach. Sentyment ten w każdym razie jest rzeczywistością.

Nie umniejsza, to zasługi Jana Prochyry, który ten sentyment zwęszył i - wykorzystując jeszcze splot okoliczności, dzięki którym Jarocki był akurat wolny i do zdobycia - pozyskał go do pracy nad "Samobójcą" Erdmana. To duże osiągnięcie menedżerskie Prochyry. Chyba największe.

Na wielu sam dźwięk nazwiska Jarockiego działa elektryzująco. Ale bo też i jest kilka powodów ku temu. Dla mnie np. Jarocki jest niezrównanym mistrzem w pracy z aktorem. Potrafi aktora doskonale rozpoznać, prześwietlić tak umiejętnie, że nie uchodzą jego uwadze nawet najgłębiej ukryte możliwości i dyspozycje. Powiada się, iż w pracy z Jarockim niejeden aktor niejako przekracza sam siebie, gra powyżej swojego poziomu. Jest to, oczywiście, nieprawda. Należy raczej twierdzić, iż Jarocki umożliwia aktorowi demonstrację pełni możliwości, wyzwala w nim ukryte rezerwy, uwalnia w niejednym przypadku spętaną wcześniej osobowość. I zdarza się, że aktor, o którym się mówiło, iż jest bez wdzięku, w przedstawieniu Jarockiego nabiera wdzięku, inny, uważany za człowieka pozbawionego scenicznej osobowości, u Jarockiego taką osobowość ujawnia.

Podobno Jarocki bywa kapryśny, drażliwy, narwany, nerwowy, okropny, niemożliwy. Być może w twórczym napięciu wykazuje wiele cech, które - skądinąd słusznie - uważa się za wady. Ale wszystkie swoje ewentualne wady Jarocki z naddatkiem rekompensuje umiejętnością twórczego współdziałania z partnerem, którym w teatrze jest przede wszystkim aktor. A to jest samym rdzeniem teatru, jego podstawą, istotą! Grotowski może by powiedział, że tylko to w teatrze jest naprawdę ważne. Jarocki kilkoma przynajmniej pracami dowiódł, że prawdziwe możliwości twórcze niektórych aktorów i całych zespołów są znacznie większe niż można było wcześniej sądzić. Kiedyś nawet, w jednym, z dawniejszych wrocławskich przedstawień Jarockiego, sformułowałem nieco pochopną opinię, iż w Polsce nie aktorzy bywają słabi, tylko teatry zostały zdominowane przez mało twórczych, a coraz "ważniejszych", reżyserów. Uogólnienie to - zwłaszcza wtedy - było dyskusyjne. Poza dyskusją jest wszakże, iż po pracy z aktorem znać klasę reżysera.

"Samobójcę" Nikołaja Erdmana, jako bodaj pierwsza w Polsce, zrealizowała przed rokiem Irena Rzeszowska w "Zielonej Latarni". Na scenę profesjonalną wprowadził sztukę właśnie Jarocki, realizując "Samobójcę" jako spektakl dyplomowy studentów IV roku krakowskiej PWST z końcem 1987 roku. O ile mogę wnioskować na podstawie cudzych relacji, wrocławskie przedstawienie koncepcyjnie nie różni się od wersji krakowskiej. Można zażartować, że profesor Jarocki wykorzystał materiał szkolny do przeprowadzenia dla wrocławskich aktorów studium podyplomowego. Był to kurs intensywny, pouczający. Zaowocował przedstawieniem widowiskowym, zajmującym, w wielu partiach dowcipnym, ale nade wszystko przejmującym, poruszającym nas dziś, tu i teraz, chociaż sztuka powstała dawno, jako doraźnie adresowana satyra na trudy i wynaturzenia życia ludzi w kilkanaście lat po Rewolucji Październikowej.

Przedstawienie odznacza się przejrzystością, logiką, imponuje precyzją. Wykonawcy w znakomitej większości naprawdę wiedzą, w jakim celu wychodzą na scenę, rozumieją całość i swoje miejsce w przedstawieniu. Połowa przewijających się tutaj osób, to postaci epizodyczne. A przecież istnieją one naprawdę, współtworzą sytuacje, obrazy, nastroje, podporządkowane całości zaznaczają także własną indywidualność.

Oglądałem już Andrzeja Nowaka na scenie, ale go nie pamiętałem. Teraz w małym epizodzie głuchoniemego uśmiechnął się, tak się uśmiechnął, że go zobaczyłem i zapamiętałem.

Krystyna Paraszkiewicz w zbiorowej scenie bankietu gra na bocznym planie prostą babinę, w której alkohol pomału budzi uczucia serdeczności i nieomal macierzyńskiej tkliwości wobec bohatera, a zarazem je osobliwie rozmazuje, deformuje, stępia, jak to alkohol. Na tym "balansie" aktorka stwarza postać, która prawie nie mówiąc, przecież jest, jest w sytuacji, jest W dramacie Podsiekalnikowa, jest na scenie i to jeszcze jak!

Bolesław Abart i Andrzej Bielski grają dwu podejrzanych typów z marginesu, którzy pojawiają się na krótko, ale tak są barwni, że nie sposób tego wejścia zapomnieć lub nie docenić. Żeby jednak nie przechwalić, chciałbym tutaj wyrazić obawę, że Abartowi nie przychodzi łatwo poddać się dyscyplinie sytuacji, w której publiczność najwyraźniej go uwodzi, skutkiem czego postać nieco przerysowuje; jeszcze krok w tę stronę a osiągnięcie aktorskie stanie się katastrofą. Uch, jak trzeba się pilnować w tym zawodzie!

Nie rozmawiałem z Jarockim ani przed premierą, ani po niej. Tym ciekawsze dla niego i dla aktorów może być pewne moje odczucie. Otóż patrząc na kilku wykonawców w tym przedstawieniu, odniosłem wrażenie, iż sporo czasu na próbach reżyserowi zajęło oduczanie ich niektórych stereotypowych nawyków. Odniosłem też wrażenie, że wśród owych nawyków są i takie, których nawet Jarocki - przynajmniej w jednej pracy - nie oduczy. Piszę to wolny od jakichkolwiek intencji bycia złośliwym. Chcę tylko odnotować fakt, iż praca takich artystów jak Jarocki, przyczynią się - trochę nieoczekiwanie - także do obnażania teatralnej rzeczywistości. A należy do niej m.in. niedobór samokrytycyzmu i samokontroli aktora, a także niejaka połowiczność jego zaangażowania w pracę twórczą, przynajmniej tę codzienną. Kiedy zatem przychodzi sposobność odświętna - w tym wypadku: praca z Jarockim - okazuje się dopiero, ile przeszkód piętrzy się po drodze z samego tylko powodu wcześniejszego zaniedbania zawodowej higieny. Nie wiem, czy wyraziłem się dość jasno, ale w tym akapicie wyjątkowo nie dążę do pełnej jasności, bo nie piszę donosu, lecz refleksje zupełnie skądinąd udanej.

Praca Jarockiego nadaje tragifarsie Erdmana niezwykłego wymiaru. Może Jarocki umie głębiej, niż kto inny, wczytać się w ten utwór? A może, po prost dowartościowuje sztukę, wzbogacając odczucia, przeczucia, intuicje autorskie o doświadczenia i wiedzę, które stały się naszym udziałem? Zapewne występują tu oba zjawiska. Jarocki nie rekonstruuje sztuki. Z zachowaniem szacunku wobec autora, analizuje literaturę umysłem człowieka, który posiada rozleglejszą perspektywę widzenia różnych, poruszonych przez Erdmana, problemów. Sztuka, w której dominują elementy politycznej i obyczajowej satyry, jawi się w tej perspektywie jako dramat egzystencjalny szarego człowieka, o przeciętnym umyśle, o zwyczajnych potrzebach, żyjącego w takim historycznym czasie, w którym nie ma jakby miejsca dla ludzi zwyczajnych. Praktyczniej być choćby szubrawcem, byle nie zwyczajnym, poczciwym Podsiekalnikowem.

Pod wrażliwą ręką Jarockiego sztuka rozpoczynająca się w tonacji obyczajowego skeczu, rozwija się nieomal w historiozoficzny poemat i egzystencjalny dramat. Niby nic się specjalnego nie dzieje. Ot, szary człowieczek Podsiekalnikow, któremu się nie wiedzie, zastanawia czy żyć warto, czy nie lepiej się zastrzelić. Inni, posłyszawszy to, podbechtują go w tym kierunku, namawiając jednak samobójstwu przydał znaczenia, demonstrując w konkretnej intencji. Ma wiele różnych ofert. Fundują mu jeszcze za życia stypę-bankiet. Właśnie ta stypa jest kluczową sceną przedstawienia Jarockiego.

Z pijackiego bełkotu, pojedynczych zdań, słów, gestów, muzyki - wyłania się dziwna rzeczywistość. Czuje się - bo przecież nie widać tego - rozległą przestrzeń bez horyzontu, Rosję albo i świat cały wypełniony nostalgią, metafizyką, różnymi człowieczymi tęsknotami. Pojawia się zaduma nad losem człowieka jakby rodem z Czechowa, i pachnie mroczna zbrodnią, jak z Dostojewskiego, i postrzegamy niebywałe zaplątanie nieporadnego człowieczka w labiryncie życia, niczym u Kafki, i - wreszcie - mamy nagromadzenie komicznych paradoksów "wprost z życia", jak u Zoszczenki.

Dowiadujemy się np., że w socjalizmie nie będzie wina, nie będzie dam, nie będzie życia pozagrobowego, nawet człowieka nie będzie, będą tylko masy. Zabawne to, ale jakoś nas nie śmieszy. Mniej nas to bawi, bardziej przejmują słowa Podsiekalnikowa, który dzwoni na Kreml przedstawiając się jako "jednostka". Jest jednostką, która żegnając się ze światem, woła: "Życie, ja żądam satysfakcji!", a na koniec, w imieniu tych wszystkich, którzy są szarymi ludźmi (takimi jak Podsiekalnikow i którzy są większością, solą świata i mięsem armatnim wszystkich armii, są tymi, w imieniu których prowadzi się wojny, obala tyranów, kreuje sprawiedliwą rzeczywistość, programuje lepsze jutro, choć oni tego wszystkiego dobrze nie rozumieją, często w ogóle nie doceniają, bo są tylko zwykłymi szarymi ludźmi) woła: "Zostawcie sobie wszystkie osiągnięcia, mnie tylko dajcie żyć!".

Ten niezguła Podsiekalnikow ma w sobie coś i z ciebie, i ze mnie, z tego i z tamtego. W przedstawieniu Jarockiego w postać tę wciela się Krzysztof Kuliński. Jest to osiągnięcie w dorobku tego aktora, jakiego dotąd nie miał; oby było początkiem serii. Z wykonawców największe chyba uznanie zyskuje u wszystkich Gena Wydrych, która - patrzcie, patrzcie - przekroczyła przed terminem nową psychologiczną barierę i gra już stare baby. Kolejny raz Gena Wydrych wychodząc na scenę, za każdym razem inaczej obsadzona, pokazuje klasę. Pomyśleć, że nie tak dawno, może to było dwa, może cztery lata temu, pytała mnie, nie wiem, gdzie by mogła jakiś wierszyk powiedzieć, bo nie bardzo ma z czego żyć. Wydrych jest obecnie gwiazdą, którą nawet warto konstruować repertuar, jak to się w wielu teatrach na świecie robi. Tyle, że niepozorna to gwiazda, raczej nie przebojowa. A przecież czasem dla niej jednej warto pójść do teatru.

W tym wypadku jednak nie tylko niej, a dla znakomitej większości wykonawców, których Jarocki nie scementował w zespół (taki proces musi trwać długo), ale jednak na tyle skonsolidował, że wspólnie powołali ważne, mądre i atrakcyjne przedstawienie. Wprawdzie nie dorównuje ono tym kilku arcydziełom zrealizowanym dawniej przez Jarockiego w Teatrze Współczesnym ("Stara kobieta" pozostaje w mojej subiektywnej pamięci najwybitniejszym przedstawieniem, jakie tutaj oglądałem), ale arcydzieł nawet Jarocki nie tworzy na zawołanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji