Artykuły

W cieniu gigantów

Łagodny, trochę zamyślony, liryczny - taki jest GRZEGORZ TURNAU w swoich piosenkach. Choć jest dzieckiem Krakowa i Piwnicy pod Baranami, niedawno pozwolił nam znów docenić urok Kabaretu Starszych Panów.

Jaki miał Pan miniony rok?

- Dość ważny, wypełniony pracą, ale i podróżami. Doprowadziłem do realizacji kilku przedsięwzięć i rozpocząłem nowe, które będę kontynuował. Myślę o muzyce teatralnej ("Balladyna" w Teatrze Polskim w Warszawie), galowych koncertach (m.in. jubileuszowy występ na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i koncert poświęcony pamięci Zbigniewa Herberta), a także początek nagrań do najnowszego albumu. Przede wszystkim wydałem kolejną płytę, pierwszą, gdzie nie występuję w roli kompozytora, z utworami Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego "Cafe Sułtan".

Co by Pan uznał za swoje najważniejsze sukcesy?

- Nie jestem człowiekiem, który nadmiernie pasjonuje się sobą, więc trudno mi mówić o sukcesach. Wydaje mi się, że to utrzymanie przyjaźni muzycznych z artystami, z którymi współpracowałem i zawarcie nowych znajomości. Chodzi o spotkania z muzykami jazzowymi, z Wojciechem Majewskim i Tomaszem Szukalskim na czele. Myślę też o Dorocie Miśkiewicz i Marku Napiórkowskim, a także o wybitnych instrumentalistach, których zaprosiłem do współpracy przy "Cafe Sułtan". Dzięki tej płycie zbliżyłem się do osób związanych z Jeremim Przyborą i Jerzym Wasowskim. Pan Przyborą zechciał mnie jeszcze w styczniu ub.r. kilka razy przyjąć u siebie.

Jakie ma Pan wspomnienia po tych spotkaniach?

- Nigdy nie kryłem fascynacji twórczością Przybory i WasowsMego, więc "Tygodnik Powszechny" zaproponował mi przeprowadzenie wywiadu z Autorem, z okazji 45-lecia Kabaretu Starszych Panów. Szansa na spotkanie z panem Przyborą pojawiła się dzięki rekomendacji Magdy Umer, bliskiej Mu od lat W trakcie jednej z rozmów zrodził się pomysł, by ponownie nagrać i zinterpretować mniej znane, późniejsze, liryczne piosenki, które stworzyli wraz z Jerzym Wasowskim. Wszyscy pamiętamy Starszego Pana. Eleganckiego, uprzejmie zdumionego inteligenta z minionej epoki, fanatycznego wielbiciela przeciwnej płci. Zapamiętałem Go jako człowieka uroczego, ciepłego, nie pozbawionego ironii, ale i wiecznej "chłopięcości". Był synonimem prawdziwej klasy z czasów przedwojennej Warszawy. Poprzez owo spotkanie miałem szansę dotknięcia tej epoki.

Bez Kabaretu Pana muzyka byłaby inna?

- Wszyscy bylibyśmy ubożsi, gdyby nie doszło do spotkania tych gigantów. Nie powstałyby piosenki, do których będziemy wracać przez pokolenia. Pani Wisława Szymborska doskonale określiła, na czym polega mistrzostwo tych utworów: na połączeniu piosenki lirycznej i żartobliwej tak, że pomiędzy tymi elementami "nie widać szwów".

Czy ma Pan innych idoli wśród polskich muzyków?

- Chęć pisania muzyki do wierszy uruchomił we mnie Marek Grechuta. Do ważnych postaci zaliczyłbym Wojciecha Młynarskiego, Stanisława Sojkę i Andrzeja Sikorowskiego, lidera grupy Pod Budą. Jednak to dzięki płycie Marka Grechuty "Szalona lokomotywa" poczułem, że jestem skazany na przygody estradowe. Wtedy nie wiedziałem, że to nie będzie jedynie epizod...

No tak, minęła 20. rocznica Pana pracy twórczej.

- Traktuję ten jubileusz trochę z przymrużeniem oka, bo zadebiutowałem na Festiwalu Piosenki Studenckiej jeszcze jako pacholę i nie było to do końca na serio. Miałem 17 lat Zaraz potem zostałem zaproszony do Piwnicy pod Baranami i okazało się wkrótce, że uwolnić się od tego już nie umiem i nie chcę.

Nie miał Pan nigdy tęsknot do rocknrolla?

- Jestem nietypowym przypadkiem. Zbierałem płyty Beatlesów, samego Lennona czy McCartneya, kolekcjonowałem Queen. To były czasy, kiedy ciężko było zdobyć zachodnią płytę w dobrym stanie. To była moja pasja, nie byłem pilnym uczniem szkoły muzycznej, który chodzi tylko do filharmonii. Nie przekonywały mnie osiągnięcia polskich zespołów lat 80., inspiracji szukałem wśród twórców zagranicznych poprzedniej dekady.

Jak się Pan relaksuje?

- Od 8 lat mieszkam pod Krakowem w starym, drewnianym domu. Sama możliwość bycia poza miejskim rytmem daje dystans. Każda chwila spędzona tutaj z psami, kotami i tym wszystkim, co za oknem, jest bardzo ważna. Poza tym od małego mam lekkiego fioła na punkcie aut. Mam samochód, który umożliwia wycieczki terenowe. Zabieram czasem na te wyprawy córkę, która dzieli ze mną tę dziwną skłonność. Bardzo lubimy, kiedy nas

trochę wytrzęsie. Nie jestem jednak zwolennikiem ekstremalnej jazdy z narażeniem życia. Ot, takie błotne kąpiele. Jeździmy też na nartach. Tonia znakomicie, carvingowo, a ja od 10 lat rozpaczliwie próbuję ją dogonić. Właśnie wróciliśmy z Francji, z La Plagne i Les Arcs, stacji połączonych supernowoczesnym, piętrowym tramwajem linowym. Kilkadziesiąt kilometrów codziennie na nartach, mróz, słońce, wieczorem wino. Żyć, nie umierać.

A co robi żona, gdy Pan z córką szalejecie na nartach albo w samochodzie?

- Maryna też jeździ - przy dobrym nastroju - na nartach, ale nie przepada za samochodowymi przygodami. Jest domatorką i znacznie lepiej wychodzą jej ekstremalne doświadczenia kulinarne. Poza tym od roku jest współwłaścicielką kawiarni "Nowa Prowincja" w Krakowie. Cieszę się, że takie miejsce udało

się nam stworzyć w jednej z najstarszych kamienic wokół Rynku.

Współtworzy Pan jego muzyczny klimat?

- Tak. Gościliśmy w "Nowej Prowincji" wielu wybitnych muzyków jazzowych, odbywają się tam również wieczory poezji. Zagraliśmy też jeden z koncertów promocyjnych płyty "Cafe Sułtan". Zaszczepiliśmy już w tym miejscu dobrego - mam nadzieję - artystycznego ducha.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji