Artykuły

Nieudacznik z hipermarketu

"Mit: Kordian" w reż. Macieja Sobocińskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Ireneusz Guszpit w Odrze.

Fakty są następujące: pewien miody człowiek postanowił, że będzie reżyserem teatralnym. I nawet dziwnym trafem zdał egzamin wstępny na reżyserię, tylko po pierwszym semestrze go wylali. Ponieważ musiał z czegoś żyć, zatrudnił się w hipermarkecie, w którym, dzięki pewnej elokwencji i umiejętności dyrygowania innymi - dość szybko objął funkcję kierownika nocnej zmiany sklepowego magazynu.

Hipermarket podupadał. Nieopłacani dostawcy rezygnowali z przywożenia nowych towarów, skromna oferta tego, co jeszcze było w sprzedaży, zniechęcała klientów do odwiedzin. Wstyd powiedzieć, ale zatrudniona załoga niewiele miała do roboty, szczególnie na nocnej zmianie.

I wtedy nasz bohater wpadł na pomysł, by - w ramach zabicia czasu - zrealizować wraz z kolegami spektakl teatralny. Czytał gazety, oglądał telewizję i wiedział, że współczesny, zaangażowany w sprawy dzisiejszego świata teatr powinien pozostawać jak najbliżej realnego życia i że wystarczy tylko chcieć, by stać się aktorem. Sam parokrotnie brał udział w castingach do rozmaitych reality show i na niejedno się napatrzył. Wiedział też, że teatr to nie muzeum, a szacunek wobec tradycji, konwencji oraz warsztatu i rzemiosła z góry dyskredytuje ambitnego artystę w oczach gazetowych oceniaczy. I że aby być trendy, należy - ot, taką na przykład klasykę - uwspółcześniać, to znaczy bezceremonialnie wtłaczać, wpisywać w ramy tego, co tu i teraz obecne.

Na nieszczęście dla Słowackiego czytał niegdyś Kordiana i zapamiętał, że jest to opowieść o młodym człowieku, który walczy o Polskę. Zapamiętał także spiskowców, cara i Lucyfera oraz dwie młode kobiety. Było tam więc wszystko, bez czego - odarte z fałszywego kostiumu historii - dzieło patriotyczne obejść się nie może. Decyzja zatem zapadła. Wypożyczył z biblioteki egzemplarz i wziął się do opracowywania scenariusza. Kierowała nim prosta zasada: eliminował wszystko to, czego nie rozumiał, a wypowiedzi dłuższe skracał tak, by grający nie musieli zbyt dużo wkuwać na pamięć. Jedyny wyjątek uczynił dla sceny pomiędzy Carem a Wielkim Księciem Konstantym. Nie lubił kolegów, którzy mieli w niej grać, i złośliwie zmusił ich do nauczenia się nader obszernych fragmentów.

Z pracownikami sekcji monitorowania pomieszczeń sklepowych załatwił nagranie wypowiedzi klientów, którzy popisywali się niewiedzą na temat dramatu i jego bohatera. Mylili go z Kornelem Makuszyńskim, Konradem Wallenrodem, albo też - z uśmiechem, bądź niecierpliwością - bezradnie wzruszali ramionami. Słuchając tego, poczuł, że ma do spełnienia misję. Wielokrotnie słyszał zdanie o spadaniu z wysokiego konia, więc przedstawienie swoje rozpoczął od sceny rozgrywanej na takim właśnie, wysokim poziomie. W tym celu kazał kolegom wejść na dach hipermarketu, aby tam wypili za pomyślność przedsięwzięcia i jednocześnie rozejrzeli się, czy nikt niespodziewanie nie zakłóci ekscytująco zapowiadającego się wieczoru. Ponieważ wokół było cicho i spokojnie, koledzy zrzucili z dachu puste szkło i zeszli na dół do opustoszałej magazynowej hali.

Teraz naprawdę się zaczęło. Najpierw pojeździli trochę na sklepowych wózkach i pobawili się pustymi kartonami, rzucając nimi pomiędzy wysokie po strop regały. Potem uruchomili taśmociąg służący do transportu cięższego towaru. Odegrano na nim fragment sceny Kordiana ze starym sługą Grzegorzem, którego pomysłodawca całego przedsięwzięcia dla draki przebrał w kombinezon króliczka z różowym ogonkiem w okolicach odbytu. Zapowiadało się super.

Odpowiednio spreparowany tekst nie stanowił dla rozbudowanych działań scenicznych specjalnego utrudnienia. A tych rzeczywiście było sporo. Wnoszono, wynoszono i przestawiano krzesełka i inne meble, Kordian obłapiał dziewczyny, chociaż jedną to tylko na ekranie, gdzie wyświetlono urywki potajemnie nakręconej ostrej schadzki bohatera z jedną z kasjerek. Car, w dresie i kapturze na głowie, uprawiał jogging na taśmociągu, Lucyfer kręcił się na obrotowych drzwiach sklepowych lub też śledził partnerów przy pomocy umieszczonej w okularach kamery.

Niektóre sekwencje zainscenizowano z odkrywczą rewolucyjną świeżością. Monolog na górze Mont Blanc Kordian wygłosił, siedząc na krzesełku. Zdyszany Car - podczas przerwy w joggingu - wykrzykiwał do mikrofonu przysięgę królewską. Prezes, zgodnie z nowoczesnym rozumieniem zasad spiskowania, przy wypowiedziach swych korzystał z nagłośnienia, a wszyscy konspiratorzy zasiadali w krzesełkach koloru pomarańczowego, dowodząc tym samym więzi z wydarzeniami na kijowskim Majdanie. Zamiast skakać przez bagnety, Kordian zeskakiwał z hipermarketowej sceny, co należało rozumieć jako wyraz dystansu wobec nadmiernie wygłupiających się kolegów.

Całość trwała jakieś dwie godziny, zatem na tyle krótko, że Słowacki nie zdążył przybyć z zaświatów i przegonić towarzystwa. I można by opisane powyżej fakty uznać za senne majaki przeżartego ironią bywalca teatralnego, gdyby nie decyzja dyrektora wrocławskiego Teatru Polskiego, który postanowił tak właśnie skomponowane "dzieło" zaprezentować na deskach tzw. flagowej sceny Dolnego Śląska.

Nie potrafię sobie wyobrazić ani zrozumieć motywów skłaniających do podjęcia takiej decyzji. Przecież, mówiąc współczesnym językiem popularnym: "widziały gały, co brały". Kastracja tekstu, dachowe popisy, niebagatelne koszty setek sklepowych półek i taśmociągu, prymitywna, a nawet wręcz niesmaczna (zdjęcia Kordiana z przystawionym do skroni pistoletem na podobieństwo irackich zakładników) aktualizacja, króliczek Grzegorz - Zygmunt Bielawski, nie radzący sobie z wierszem i podstawami dykcji Kordian - Wojciech Mecwaldowski, zmuszeni - w zasadzie wyłącznie -do jeżdżenia na wózkach i przestawiania mebli poważni aktorzy (Andrzej Mrozek, Igor Kujawski, Marian Czerski i Jan Blecki), nijak związane z przedstawieniem -wyświetlane na telebimie - sondy, czy to niewystarczające powody, by zażądać od reżysera logicznej i prostej odpowiedzi na pytanie: po co i dlaczego ten właśnie utwór dramatyczny ma się znaleźć w teatralnym repertuarze? Spektakl nie powstaje z dnia na dzień, zawsze jest czas na decyzje, nawet te najprzykrzejsze...

Mam jednak niepokojące przeczucie, że dyrektora Bogdana Toszę łatwo uwieść słowami: "oryginalne", "demitologizujące", "dyskurs ze współczesnością", "odkrywczość formy", "twórcza dynamika młodego pokolenia artystów". Jako dowód służą niezbyt udane lub całkowicie chybione realizacje: Woyzecka Grażyny Kani na Scenie na Świebodzkim oraz Zdarzenia na brygu Banbury Uli Kijak w Teatrze Kameralnym. No a teraz - wręcz katastrofa!

Pokazywana na scenicznym ekranie sonda unaoczniła, że Polacy - i to w różnym wieku - praktycznie nie wiedzą, kim był Kordian. W zasadzie jest pewne, że najliczniejszym widzem Mitu: Kordiana stanie się młodzież szkolna. Aż strach pomyśleć, jak spektakl wpłynie na ich wiedzę o bohaterze dramatu Słowackiego. Czy o to chodziło teatrowi, by było jeszcze gorzej?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji