Artykuły

Wszystko o "amerykanizmie"

Pamiętam spotkanie z Edwardem Albee kilka lat temu, w jednym z klubów studenckich. Był to młody jeszcze (niespełna lat czterdzieści) człowiek, dowcipem i błyskotliwością maskujący zmęczenie. Chętnie, ale i jakby z zawstydzeniem mówił o swoich sukcesach, które przyszły późno, po latach jałowego i bezcelowego życia w nowojorskiej dzielnicy cyganerii - Greenwich Village. Głośno było wtedy o jego sztuce "Kto się boi Virginii Woolf" wystawionej i w Krakowie. Albee jest postacią nader charakterystyczną we współczesnej literaturze amerykańskiej; jednym z tych buntowników, którzy - jak Salinger, Kerouac czy Ferlinghetti - postanowili rzucić wyzwanie kulturze amerykańskiej; amerykańskiemu stylowi życia, jego mitom, zadufaniu i zakłamaniu. Syn (przybrany) znanego byznesmena, mógł Albee patrzeć na świat przez szyby Rolls-Royce'a, którym wożono go na przedstawienia teatralne (właśnie na teatralnych przedsięwzięciach dorobił się ojczym, pan Reed Albee). Wybrał drogę inną - poniewierki, często nader skromnych warunków życia.

I oto kolejna sztuka Albee - "Wszystko w ogrodzie" - w reżyserii Jerzego Jarockiego, w Teatrze Kameralnym. Sztuka, która stała się sensacją - i skandalem zarazem na Broadwayu, wystawiona w wyborowej obsadzie przez Davida Merricka. Zapowiadająca się początkowo jako znakomicie napisana, szampańska komedia - z tych, co budzą nieustanne salwy śmiechu na widowni. Albee przeniósł na grunt amerykański i zmodyfikował sztukę angielskiego pisarza Gilesa Coopera, który jako kanwę wybrał autentyczne wydarzenia w środowisku nobliwego towarzystwa na Long Island pod Nowym Jorkiem. Nasycił sztukę całą swoją wiedzą o "dobrym towarzystwie", wyniesioną z domu ojczyma - a także obserwacjami, poczynionymi w ciągu lat plątania się po nowojorskim bruku. Zaprawił ją także swoim patologicznym niemal antyfeminizmem, jaki ponoć cechował go od lat najmłodszych. W rezultacie powstała rzecz, która jest świetną komedią - a zarazem ponurym dramatem.

Jarocki trafnie i precyzyjnie rozegrał ów melanż. W cukierkowej, pełnej różowości scenografii Lidii Minticz i Jerzego Skarżyńskiego, z otwierającym się w zakończeniu widoczkiem na sielankowo-oleodrukowy ogród, rozgrywa się intryga nie tyle skomplikowana, ile skandaliczna. Nie chciałbym zdradzać szczegółów, a tym samym psuć zabawy - wspomnę tylko, iż idzie o aferę uprawiania przez panie z dobrego towarzystwa tzw. "najstarszego zawodu świata". Współczesne "córy Koryntu" z amerykańskiej snobistycznej miejscowości, z pomocą fachowej angielskiej "bajzelmamy" robią z tego - jak przystało społeczeństwu dobrze zorganizowanemu - metodyczny byznes. I - co najzabawniejsze - nie mają im za złe (z jednym wyjątkiem) nawet właśni mężowie, którzy traktują wysokie "zarobki" żon jako coś niezbędnego w domowym budżecie...

Nowa "Profesja pani Warren", kłębiąca się od ironii i nienachalnej satyry, pozbawiona jest wszakże dobrodusznego spojrzenia angielskiego kpiarza, jesteśmy w dżungli; nietrudno dostrzec wspólnotę ze sztukami Artura Millera, Tenessee Williamsa czy O'Nellla. Tragedia w sposób nieuchronny rodzi się z nastroju wesołości (choć - nie pogody), rzuca cień na życie bohaterów, jako tło ma zespół cech, nazwanych "amerykanizmem". Pogoń za pieniądzem, religia pieniądza, mitologia życia łatwego i ułatwionego, zwłaszcza wśród klasy "średniej" i "wyższej średniej" rodzi rytuał towarzyski - pustkę, blagę, okrucieństwo pod pozorem "dobrego wychowania". Prawo siły i prawo czeku, determinujące posiadanie własnego domu, modnego samochodu, ogrodu, cieplarnia praktycznie eliminuje jakiekolwiek normy etyczne, światopoglądowe. Kształtuje standardowość gestów, słów, poczynań - i całe tego okrucieństwo. Wreszcie - konformizm bezustannych, rywalizujących z sobą konsumentów życia ułatwionego.

Przedstawienie jest wyważone, jak rzadko. Przyzwyczailiśmy się już do logiki artystycznej, rządzącej spektaklami Jarockiego - a jednak ciągle na nowo budzi ona uznanie. Jarocki należy do tych reżyserów, których indywidualność nie przygniata aktora. Stawia on sobie za zadanie wyeksponowanie - zgodnie z koncepcją całości - cech indywidualnych odtwórcy, pokazanie jego osobowości, nałożonej na charakterologię odtwarzanej postaci. Z drugiej strony, nie pozwala wykonawcom na indywidualistyczne gierki, wymaga od nich dyscypliny. I to chyba decyduje o "przeźroczystości" jego działalności reżyserskiej, klarowności artystycznych koncepcji.

Ciężar przedstawienia spoczywa głównie na czterech postaciach: Jenny - Ewy Lassek, Ryszardzie - Marka Walczewskiego, Jacku - Jana Nowickiego i Pani Toothe - Mirosławy Dubrawskiej. Najbardziej podobała mi się gra Walczewskiego i Dubrawskiej. Ryszard, ze swoim miotaniem się, bezradnością, stopniowym uleganiem złu jest sylwetką pełnokrwistą, bardzo złożoną psychologicznie. Dubrawska tylko dwa razy pokazuje się na scenie, co prawda w momentach decydujących - ale jej zimne wyrachowanie, kupiecka trzeźwość i bezwzględność robią duże wrażenie. Ewa Lassek odtwarza kobietę z gruntu uczciwą i kochającą, która jednak ulega trybowi postępowania i myślenia, narzuconemu jej przez środowisko. Jack Nowickiego, bogaty malarz-ekscentryk, to uroczy i tragiczny zarazem bon-vivant, co już zrezygnował z poszukiwania celu życia, choć zachował wrażliwość i autokrytycyzm. To, że właśnie on stał się obiektem tragedii, jest znamienne - przecież można się w nim dopatrzeć elementów biograficznych z życia Albee. W pozostałych rolach wystąpili (przeważnie bez zarzutu): Danuta Maksymowicz (Beryl), Barbara Bosak (Luiza), Margita Dukiet (Cyntia), Andrzej Buszewicz (Chuck), Jerzy Binczycki (Gilbert) i Zdzisław Zazula (Perry). Pozytywnie odnotować trzeba debiut studenta III roku PWST, Jacka Stramy, w roli syna Ryszarda i Jenny, Rogera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji