Artykuły

Notatka T-RO/06/2009

Wrocławski Teatr Polski testuje nowe chwyty promocyjne: "Podpowiadamy Państwu, jaki prezent można kupić mamom z okazji zbliżającego się Dnia Matki - bilet-prezent na Hamleta Williama Shakespeare'a w reżyserii Moniki Pęcikiewicz". Bilety objęto czterdziestoprocentową zniżką. Ciekawa propozycja dla matek - można przypuszczać, że działając konsekwentnie, wrocławska scena za rok mamom zaproponuje "Króla Edypa", a tatusiom "Beatrix Cenci".

Sławomir Pietras niedługo przestanie być dyrektorem. Właściwie nie ma sobie nic do zarzucenia: "Przesadziłem, bo od momentu, gdy istnieje ten gmach, żaden dyrektor nie rządził tak długo zarówno wśród Polaków, jak i Niemców. Niepisana norma mówi, że dyrektorem opery można być 5, najwyżej 10 lat. A ja kierowałem Teatrem Wielkim w Poznaniu 15 lat, co bywa zawsze czymś niebezpiecznym" ("Polska Głos Wielkopolski" nr 76/2009). Ale dla kogo niebezpiecznym?

Krzysztof Lubczyński poprosił Tadeusza Borowskiego, aktora Teatru Ateneum, by opowiedział "o tak ciekawym zadaniu jak granie Lenina..." (aktor grał go w 1970 roku w sztuce Szatrowa "Szósty lipca" w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie za dyrekcji Kazimierza Brauna). "Zrezygnowaliśmy z łysej peruki i szukania naturalistycznego podobieństwa do historycznej postaci. Zapuściłem tylko bródkę i zachowałem kilka charakterystycznych gestów Lenina, w tym charakterystyczne trzymanie czapki. Doszło nawet do dyskusji z robotnikami z lubelskiej Fabryki Samochodów Ciężarowych, których pytaliśmy, czy im nie przeszkadza, że Lenin jest bez łysiny i że ja się z nim nie identyfikuję. Odpowiedzieli, że im to absolutnie nie przeszkadza, bo przecież, wiedzą, że Borowski to nie Lenin" ("Trybuna" nr 67/2009). Aż się boję, jakie inne zadania aktorskie redaktor "Trybuny" uważa za ciekawe...

Tomasz Mędrzak, były dyrektor Teatru Ochoty w Warszawie, założył własny zespół - Teatr TM. Ale stwierdza: "Nie wiem, na jakich zasadach działają inne teatry prywatne. Bez stałej dotacji, zespołu artystycznego, technicznego i administracyjnego nie można prowadzić profesjonalnego teatru. Takie jest moje zdanie" ("Dziennik" nr 63/ 2009). Nie ma co, ciekawy pogląd jak na człowieka, który rozkręca prywatną działalność. Z tego wynika, że Krystyna Janda jest królową ruchu teatrów amatorskich.

Od zeszłego roku Ewa Dałkowska jest w zespole Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego. W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" (nr 112/2009) opowiada trochę o codziennej pracy w rodzącym się teatrze. Aktorka pytana o to, "co jest szczególnego w pracy Warlikowskiego z aktorami", odpowiada: "Wszystko zależy od jego wyobraźni, która jest tajemnicza. Wieczorem czacha mi pęka. Trzeba się otworzyć. Kiedy czuję się bezradna, wściekam się, choć nie mogę. Gdybym nie była pijakiem wódki, nie wiem, jak bym się rozładowywała po próbie, żeby wrócić rano oczyszczona. Być może gram za mało intensywnie. Uczę się tego. Warlik mi mówi: Zobacz, jak oni walczą o rolę. A ja tego nie znoszę". "To dlaczego zdecydował się na panią?" - dopytuje Jacek Cieślak. "Koledzy z teatru mówią, że jestem dla nich balansem." Potwierdza się stara prawda, że dobry zespół to jednak niezwykle misterna konstrukcja.

Tegoroczny Festiwal Szkół Teatralnych przyniósł wysyp spektakli muzycznych - każda z uczelni przywiozła swój. "Znakiem rozpoznawczym tej edycji będzie aktor z mikroportem" - napisała Monika Wasilewska ("Gazeta Wyborcza - Łódź" nr 95/2009). "Jak się okazało, nie istnieje w historii literatury tekst, którego studenci nie mogliby wyśpiewać: czy to będzie Proces Franza Kafki, czy Pamiętnik z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego. Nie istnieją też warunki, w których młody aktor nie dałby rady pochwalić się możliwościami wokalnymi. Niestraszne mu nawet zawinięciem dywan". Teatrów muzycznych jest sześć razy mniej niż dramatycznych - podaż aktorów niedługo przewyższy popyt. Albo też wykładowcy wyczuli jakieś trendy. Dziennikarka przytoczyła komentarz z widowni: "studenci aktorstwa zawczasu przygotowują się do udziału w Jak oni śpiewają".

Pisarz Eustachy Rylski w "Tygodniku Powszechnym" (nr 16/2009) wyznał, że we współczesnej polszczyźnie najbardziej irytuje go zły akcent. "Zęby bolą od tego, co wyprawiają lektorzy, spikerzy i dziennikarze, a więc ludzie, którzy utrzymują się z mówienia po polsku. Permanentnie stawia się akcent na ostatnią sylabę, a nierzadko wręcz na ostatnią literę. [...] Ci sami ludzie, którzy popełniają owe przestępstwa, zapewne bardzo się pilnują, by nie robić podobnych błędów w języku angielskim - bo na każdym egzaminie zostaliby natychmiast ścięci. [...] takie błędy są bardzo zaraźliwe i szybko zaczyna się je przejmować od innych. Słuchając radia i telewizji, przyłapuję się niekiedy, że sam zaczynam je popełniać". W teatrach jedyna nadzieja. Może warto zawiązać jakąś koalicję na rzecz akcentu. List otwarty nic nie da...

Ryszard Ostapski - niezależny teatrolog, mieszka w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji