Artykuły

Zbrodnia na peryferiach

Adaptacje "Zbrodni i kary" w polskim teatrze koncentrowały się nierzadko na jednym z wątków powieści. Okrawano ją do pojedynku między mordercą a śledczym, czasem do historii Duni czy Swidrygajłowa, zdarzały się monodramy pod tytułem "Marmieładow". Krzysztof Babicki podąża innym tropem. Sama zbrodnia i późniejsze śledztwo interesują go nieszczególnie. Liczy się ich kontekst, a ściślej mówiąc: zwierciadło.

Istotę zwierciadła ujawnia Porfiry (Wiesław Sławik) podczas jednej z rozmów z Raskolnikowem (Maciej Wizner). Podstawą taktyki śledczego jest szczególna biegłość w obserwacji: "Natura jest zwierciadłem, jako żywo. Zwierciadłem najdokładniejszym. Wystarczy w to zwierciadło patrzeć i basta!". Dobroduszny Porfiry czeka, aż wypatrzony morderca sam zgłosi się na policję. Mamy więc zwierciadło, że tak powiem, kryminalistyki. Kolejnego nie będziemy długo szukać. Wielkie lustro jest bowiem centralnym elementem scenografii Marka Brauna.

Podsuwa je Babicki rozgorączkowanemu studentowi prawa, który ubzdurał sobie, że jest Napoleonem i może zabijać "ludzkie wszy" w imię wyższych idei. W scenie finałowej Raskolnikow siedzi tyłem do widowni - widzimy jego odbicie. Otacza go cały wianuszek postaci - matka, siostra, Sonia, znajomi, sąsiedzi i inni. Ich uparta obecność zmusza Rodiona do przyznania przed samym sobą, że oprócz wielkich teorii istnieją także ludzie. Przede wszystkim oni. Słabi, mizerni, śmieszni, zaplątani w smutne i daremne historie. I to do nich jest podobny, od nich zależny i przed nimi musi się ukorzyć. Żaden z niego Napoleon.

Inscenizacja "Zbrodni i kary" z Teatru Śląskiego przesuwa akcenty z "ekscesu" Raskolnikowa na małe zbrodnie otaczających go postaci. Naiwne słowa i czyny byłego studenta nie wiszą w intelektualnej próżni, lecz są naturalną odpowiedzią na poczynania jego bliskich. Na scenie Rodia nigdy nie jest sam, nawet jego sumienie wyobrażają postacie Ludzi z Mroku (Zbigniew Wróbel, Wiesław Kupczak), którzy podjudzają do zabójstwa. Maciej Wizner wykreował desperata, człowieka poddanego urojonym i niemożliwym perspektywom, który rzuca się w wir morderczych spekulacji z pogardy wobec siebie i innych. Może dlatego tyle w nim cynizmu. I taki już pozostaje: rozhisteryzowany, ale niezmiennie dumny. Do samego końca będzie uważał, że za usunięcie Lichwiarki (Ewa Leśniak) "czterdzieści grzechów się maże". Dostojewski dopisał losy butnego młodzieńca, pokazał jego załamanie i początek nawrócenia na syberyjskim wygnaniu. Babicki urywa narrację przed epilogiem powieści. Demaskuje Rodiona, ale zostawia go na drodze bez powrotu, jako nędznika pozbawionego nadziei na ratunek.

Tak zwany łuk przemiany bohatera jest, na moje oko, lekko połamany. I stąd pewnie bierze się rezerwa, z którą podchodzę do tej wersji. Niewątpliwym atutem adaptacji jest wplątanie mrocznego idealisty w złożoną sieć społecznych relacji. "Petersburg jest więzieniem!" - mógłby krzyknąć Rodia, osaczony przez małostkowość i egoizm, niczym legendarny duński książę. Z drugiej strony rozproszenie akcentów fabularnych okazuje się zdradliwe w momentach, gdy emocjonalnie rozedrgany bohater spotyka postaci doświadczone życiem. Chcąc nie chcąc, musi usunąć się w cień. Milczy i słucha.

Nie przerywa Marmieładowowi (Adam Baumann), gdy ten przejmująco opowiada o swoim alkoholizmie i o czci, którą otacza Sonię, ukochaną istotę, którą bieda pchnęła do prostytucji. W jego monologu nie ma miejsca na czcze moralizatorstwo, to przecież człowiek, który nie waha się pić za pieniądze klientów córki. I kiedy mówi o Sądzie Ostatecznym - pozwala uwierzyć, że chociaż dla dziewczyny jest szansa ocalenia. Słuchając jego słów, zgadzamy się z opinią Stanisława Cata-Mackiewicza, że "Zbrodnia i kara" to dzieło religijne.

Monolog Baumanna to pierwszy mocny akcent przedstawienia. Inną historią istotną jest wątek Swidrygajłowa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Raskolnikow, który otwarcie potępia Swidrygajłowa, jest nim w jakimś stopniu zafascynowany. Cyniczny libertyn kupuje ludzi i usługi bez skrępowania konwenansami, bez kabotyńskich gestów. W ostatecznym rozrachunku wyrządza jednak swymi prezentami więcej dobrego niż nasz mały Napoleon, którego nie stać na wyciągnięcie z szuflady skradzionych rubli. Grzegorz Przybył gra postać pozbawioną złudzeń, zblazowanego donżuana, świadomego faktu, że owoc rozkoszy jest w środku pusty. Kto wie, czy Raskolnikow nie mógłby pójść jego śladem - gdyby miał pieniądze i chciał ich użyć?

Trudno zapomnieć o Soni Małgorzaty Daniłow. Wychowanka Studium Aktorskiego przy Teatrze Śląskim wnosi na scenę świeżość i naturalność - atuty szczególnie deficytowe w dusznym panoptikum Dostojewskiego. Moje ukontentowanie kruszy się jednak na, mówiąc oględnie, "zmarszczkach" stylu. Myślę tutaj nie tylko o grze Daniłow, lecz o pewnej ogólnej predylekcji zespołu Krzysztofa Babickiego. Wzmocnienia ekspresji ciągłym padaniem na kolana czy bieganiem przez scenę to efekty, które - jak zmarszczki - mają już swoje lata.

Cenię reżysera za wstrzemięźliwość inscenizacyjną, która szczególnie wyraźnie ujawnia się w ascetycznej scenografii. Pole gry to właściwie pusta scena, z boku stoi parę krzeseł i stół. Pokoik Soni i mieszkanie Lichwiarki sprytnie schowane zostały w prospekcie, po obu stronach lustra. To wszystko. Jakby na przekór tej ascezie do przedstawienia wdarły się różnego rodzaju "smaczki". Mamy więc dwa wystrzały z rewolweru, które, jak pamiętamy, towarzyszą finałowi wątku Dunia-Swidrygajłow, oglądamy też symulację ataku siekierą - obraz odpowiednio wzmocniony ogłuszającą muzyką Marka Kuczyńskiego. Ta ostatnia scena szczególnie mnie bulwersuje. Nie wiem do końca - dlaczego. Przecież siekiera nie spadła z księżyca, lecz wyciągnięta jest wprost z kart powieści. Jednak uzyskany dzięki niej efekt, nazwijmy go prostodusznie - szoku, nie jest ani realistyczny, ani odpowiednio sztuczny, żeby robił za aluzję. Mimo moich usilnych chęci - nie przeraża, nie wzbudza trwogi ani nie powoduje oczyszczenia. Wydaje się, że tego typu markowane ciosy dałoby się czymś zastąpić bez straty dla formy spektaklu. Nie myślę o sztucznej krwi i silikonowych kawałkach mózgu - Boże, broń - raczej o jakiejś bardziej subtelnej sugestii. Jak to mówią, teatr opiera się na umowności. Tymczasem gadżety zachowują się jak rozpuszczone źrebięta: brykają wesoło po poletku tej, bądź co bądź, poważnej inscenizacji.

Wielogłos inscenizacji "Zbrodni i kary" buduje cała paleta - mniej lub bardziej umyślnych - zabiegów. Coś, co miało być efektowne, staje się efekciarskie, a pełen goryczy monolog nagle przydaje blasku całej scenie. I tak, krok po kroku, tytułowa zbrodnia sytuuje się w szeregu innych, równie ponurych historii wielkiego miasta. Fałszywe idee demaskują swoją naiwność, blagierzy muszą skapitulować, standardy współżycia zakreśla twardy pragmatyzm. Stale obecny w przedstawieniu wątek Ukrzyżowanego jest sygnałem jakiejś alternatywy, nikłym światełkiem w paskudnym tunelu. Postawa akceptacji wobec cierpienia ukoi jednak tylko nielicznych. Pozostali dokładnie obejrzą ów imperatyw w zwierciadle natury.

Waldemar Wasztyl - absolwent krakowskiej teatrologii, doktorant Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji