Artykuły

Czas to pieniądz

ZBYT dużo już kawałów j opowiedziano o Krakowie, aby mogła, a raczej nie mogła sobie pofolgować telewizja. Jeśli zaś wybrano temat do kolejnego programu z cyklu "Dobry wieczór, jak minął dzień" - czas to pieniądz - - jakże tu nie wybrać Krakowa, gdzie wedle boyowskiej jeszcze tradycji i niezbyt aktualnych wyobrażeń czas płynie najwolniej i jak najmniej ma wspólnego z synonimem pieniądza?

Nie mam w tym wypadku zamiaru krytykować Krakowa, który jest miastem nader sympatycznym, i w którego szacownych murach zakochany jestem po uszy. Mam natomiast zamiar krytykować perfidię twórców programu "Dobry wieczór, jak minął dzień". Podjęli się oni tematu nader wdzięcznego i aktualnego, nie trzeba bowiem jechać do Krakowa, aby zobaczyć w porze południowej w kawiarni setki i tysiące młodych łudzi, oddających się bez przerwy ożywionej rozmowie z osobami płci identycznej lub odmiennej, przy czym nie trzeba być prorokiem, aby odgadnąć, że nie są to ani wydawcy, omawiający przy kawiarnianym stoliku warunki edycji debiutu z jego autorem, ani inspektorzy PIH-u, kontrolujący konsystencję kawy, ani też emeryci, przychodzący tu poczytać sobie tygodnik.

Realizatorzy wspomnianego programu wybrali się do Krakowa przez przekorę, ale mimo woli realizując nader sumiennie swój temat, wyrządzili mieszkańcom tego grodu krzywdę. Otóż udali się oni, zaopatrzeni w mikrofony, co już jest symbolem nie byle jakiej władzy, do kawiarni w Sukiennicach, aby spytać siedzących tam w południowej, a więc nader roboczej porze, czy uważają, że czas to pieniądz. Nie było w tym nawet ukrytej ironu, wręcz, odwrotnie. I też i wręcz odwrotne padały odpowiedzi z ust młodych i bardzo zdolnych do pracy ludzi - że i owszem, tylko nie zawsze, zależy, o jaki pieniądz chodzi. Pytania były bardzo poważną i bardzo poważne responsy, najmniej poważny był w tym wypadku telewidz, który zadawał sobie kolejne pytanie, kogo tu się pytają i o co?

Starano się potem naprawić ten błąd, przeprowadzając na podobny temat wywiady z wielu pracownikami krakowskich zakładów pracy. Właśnie w czasie trwania ich pracy. Właśnie odrywając ich (dosłownie) od obrabiarki zapytaniem ile minut w ciągu dnia pracy mogą poświęcić na cele tak zwane nieprodukcyjne.

Widziałem niedawno film angielski, gdzie szef uroczej zresztą urzędniczce udziela gorzkich uwag, graniczących z wymówieniem płacy za to, że w czasie godzin służbowych zapaliła papierosa. Oczywiście jest to dygresja, tylko realizatorom tego pożytecznego programu radziłbym albo unikanie tak drażliwych tematów, albo też stosowanie się do z góry podjętych założeń; na temat zmarnowanego czasu dałoby się w naszym kraju, a zwłaszcza w telewizji, znacznie więcej i celniej powiedzieć.

Nie marnują natomiast czasu "Janosikowie", czyli legendarna już brygada Józefa Wali, wznosząca tak charakterystyczne dla krajobrazu naszych regionów przemysłowych chłodnie kominowe. Ludzie ci pracują na wysokości dziesiątków pięter i muszą mieć nie lada głowy, aby nie dostać zawrotu. Nie dostaje zawrotu od sukcesów także redakcja "Czwartej zmiany", podejmująca się tematyki niezwykle twardej i niewdzięcznej i coraz lepiej rozwiązująca te problemy, czego najlepszym przykładem chociażby owa brygada "Janosików". Reporterzy "Czwartej zmiany" ruszyli w Polskę śladami brygady Józefa Wali, szli przez Kędzierzyn i Wałbrzych, Turoszów, Puławy i Łagiszę, aby wreszcie - w ostatnim niemal słowie i w ostatnim fragmencie reportażu - dopaść samego brygadzistę i przeprowadzić z nim bardzo ciekawą i bezpośrednią rozmowę.

JAKA szkoda, że telewizja polska ma zasięg tak ograniczony! Że nie może formalnie przekroczyć granic naszego kraju! Poleciłbym w przeciwnym wypadku, gdyby jakiś telstar, zawieszony naci środkową Europą mógł przekazywać programy polskiej telewizji na Zachód, a zwłaszcza do NRF, skierowanie tam programu "Schlesierzy roku 1961". Nie jest to tytuł najlepszy i najbardziej zrozumiały, ale program przygotowany był starannie; wystąpili w nim red. Mirosław Azembski i znawca problemów niemieckich red. Marian Podkowiński. A przede wszystkim proponowałbym skierowanie tam właśnie owego fragmentu z "Czwartej zmiany", gdzie Józef Wala ze swoją brygadą pracuje na ogromnych kominach Turowa, właśnie w centrum środkowej Europy i ziem, które jak bardzo leżą na sercu zachodnioniemieckim rewizjonistom.

Niestety, ani "Czwarta zmiana" z Józefem Walą, ani "Schlesierzy", do odbiorników obywateli z NRF nie dotrą. Docierają natomiast te programu do polskich telewidzów, są bardzo pożyteczne, gdyż przypominają o rewizjonistycznych roszczeniach do polskich Ziem Zachodnich i demaskują głównych przywódców tej kampanii.

Od dawna już zwracają uwagę telewidzów reportaże, zamieszczane w cyklu "Ludzie i zdarzenia". Reportaż telewizyjny miał i ma poród szczególne ciężki, z tej głównie przyczyny, że mało jeszcze kto, a może nawet nikt nie zdał sobie sprawy, jak ma on wyglądać; tradycja prasowa stanęła tu naprzeciw nowej technice TV. Wydaje się, że najbliżej wzoru specyficznego, bo niemal literackiego reportażu telewizyjnego znalazły się "Ludzie i zdarzenia". Chociażby ostatni reportaż z tego cyklu, mówiący o pracy i życia bardzo w Grodzisku Mazowieckim popularnego, 72- letniego lekarzu, dr Mateusza Chełmońskiego, a syna znanego warszawskiego lekarza, a bratanka malarza Józefa Chełmońskiego. Dr Mateusz - ogromnie popularny w swoim środowisku - jest świetną sylwetką starego lekarza - społecznika, człowiekiem mądrym, rozsądnym, zachowującym świeżość umysłu i ogromna dozę energii; dlatego też reportaż o nim stał się małym epizodem literackim, tym z najlepszych kart waszej telewizji. Miło więc odnotować nazwiska twórców tego program, - Tadeusza Procia, Marka Nowakowskiego i Małgorzaty Milskiej.

Z tej sfery wspomnień - dwa dobrej filmowe dokumenty - "Wędrówki po Hollywood'' i "Marcello Mastroianni" w cyklu "Portrety" - tym razem co prawda przez naszą telewizję nie zawinionym, gdyż poza opracowaniem nie przyłożyła do tego palca a w ten sposób można portretować w nieskończoność.

Jak wynikało z zapowiedzi, reżyser "Legendy" Stanisława Wyspiańskiego w adaptacji telewizyjnej L. Wojciechowski, pragnął połączyć obie wersje tego draftu, które się dochowały, nadając im kształt kameralny. Miło tego, odważył się tu na chwyt, nie najświeższy zresztą, przeniesienia dramatu młodopolskiego na grunt estrady poetyckiej, gdzie wykonawcy występują jako współcześni aktorzy, bez całego stafażu średniowiecza, bez charakteryzacji, która stwarza artystyczną umowność.

Był to środek szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem; albowiem zyskał na tym wiersz Wyspiańskiego, a jednocześnie obnażyły się wszystkie jego mielizny. Pozostał świetny miejscami recital aktorski, w którym celowali przede wszystkim M. Głowacka jako Wanda i M. Milecki jako Poeta.

Uratowany został Wyspiański, ale czy uratowany został stary - mimo wszystko - dramat? Wolę już Kochanowskiego, nawet w dzisiejszych szatach: jest bardziej współczesny.

Z Katowic nadjechało "Wesołe miasteczko". Boimy się katowickich wesołych miasteczek; są one wszakże do przyjęcia, jeśli utrzyma się je w pewnej z góry określonej tytułem i charakterem katowickiej rozrywki konwencji. Troszkę tym razem wypadała z tej konwencji Urszula Sipińska ze swoimi ślicznymi piosenkami, pełnymi liryzmu i melancholii, bo gdzież tam tragedie miłosne w wesołym miasteczku, za to całość uratował zespół "Mortale", rzeczywiście fenomenalny i jak najbardziej na swoim miejscu; był to zamysł dobry, który nadał widowisku tempo i humor.

A w niedzielę emitowano małą encyklopedię sopockich festiwali, jako że już za dwa tygodnie czeka nas ta narodowa plaga; edytorem encyklopedii była Irena Dziedzic. Trochę zwichnięte zostały proporcje, trochę nawalała technika, ale było czego posłuchać i przy czym się rozrzewnić ze stereotypowym westchnieniem: o Boże, jak ten czas leci...

Ba, leci, nawet w Krakowie, gdzie rzekomo nie wiedzą, że czas to pieniądz. Teatr Stary wystawił w reżyserii Konrada Swinarskiego dramat Karla O. Buechnera "Woyzcck", z F. Pieczką w roli tytułowej. Oglądałem ten spektakl z bardzo mieszanymi uczuciami; dobra gra aktorska, niewolna miejscami od szarży, co w telewizji rozszyfrować nader łatwo, rzecz w miarę udziwniona, aby nadać jej piętno reżyserskiej indywidualności, utrzymana w stylu epoki, ale nie za bardzo - najbardziej śmieszył mnie ten klawiszowy akordeon w orkiestrze wojskowej z 1824 roku Czegóż się jednak nie robi dla sztuki?

Czas to pieniądz, więc kończę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji