Artykuły

Dwie tragedie Wyspiańskiego

Spektakl Wyspiańskiego, zrealizowany w Starym Teatrze składa się z Klątwy i Sedziów. W znakomitym eseju, zamieszczonym w programie tego przedstawienia, prof. Kazimierz Wyka wnikliwie przeprowadza analizę tych dwóch utworów7, wykazując zbieżność ich nurtów myślowych i problematyki moralnej, oraz pokrewieństwo realiów, i w sposób oczywisty uzasadnia złączenie ich w ramach wspólnego wieczoru teatralnego. Tutaj trzeba by tylko sprostować pewną drobną nieścisłość: mianowicie prof. Wyka daje do zrozumienia, że takie sprzężenie obydwóch "tragedii galicyjskich" po raz pierwszy przeprowadzone zostało w obecnym widowisku. Otóż, gw7oli prawdzie historycznej trzeba stwierdzić, że prymat w tym względzie nie przypada Staremu Teatrowi; wyprzedził go bowiem już w r. 1922 teatr łódzki, który również wystawił łącznie Klątwę i Sędziów - w reżyserii Leszczyca i w scenografii Pronaszki.

Ale to tylko uwaga marginesowa: nie chodzi przecież o "prawo pierwszeństwa", lecz o samą zasadę. W istocie pokrewieństwo obydwóch utworów jest uderzające i aż dziw bierze, że poza owym jednym, przytoczonym tu wyjątkiem, sceny polskie zdawały się go nie dostrzegać, i wystawiały Klątwę, a częściej jeszcze Sędziów, w sąsiedztwie najbardziej fantazyjnym, często wręcz groteskowym (np. łącznie z Panem Geldhabem, z Chorym z urojenia, czy wręcz z jakąś importowaną farsą bulwarową). A przecież obydwa teksty powstały z podobnej inspiracji (na skutek wiadomości o faktach autentycznych, zanotowanych w ówczesnej kronice kryminalnej), operują tym samym materiałem (realia życia, obyczaju, układów społecznych na zacofanej, nędznej, zabitej deskami wsi małopolskiej); a nade wszystko wyrażają tę samą problematykę: zagadnienie winy i "zadośćuczynienia", odpowiedzialności indywidualnej i zbiorowej za złamanie pewnego porządku moralnego, pojęcie ofiary i ekspiacji.

Lecz jeśli zamysł powiązania obydwóch utworów w całość jednego spektaklu wydaje się ze wszech miar słuszny, to poważne wątpliwości budzi zastosowana w tym wypadku ich kolejność. Pokazano nam bowiem najpierw Sędziów, a potem dopiero Klątwę; a zdawałoby się, że powinno być wręcz odwrotnie. Gdyż tragedia gręboszowska to mimo wielu swych piękności jedna z najsłabszych, najbardziej "niespójnych", nieprecyzyjnych myślowo konstrukcji dramatycznych w całym dorobku Wyspiańskiego, Sędziowie natomiast, to chyba obok Wesela, dzieło najdoskonalsze, niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju wytrysk poetyckiego natchnienia ujęty w karby żelaznej dyscypliny; twór zdumiewający zwartością, lakonicznością, prawdą wewnętrzną i surowym pięknem, prawdziwie wzniosły, a pozbawiony wszelkiej ornamentyki, wszelkiego pustosłowia; w którym patos tragiczny wynika organicznie z postaw ludzkich, jest całkowicie usprawiedliwiony samą naturą bohaterów, rodzajem ich charakteru i mentalności. Nie ma tu ani jednego zbędnego gestu i słowa, ani jednej sytuacji, która nie miałaby swego uzasadnienia w autentyku obyczaju i bytowania, w systemie pojęć i wierzeń, w których wzrośli bohaterowie: tacy byli rzeczywiści, realni Samuelowie i Natany, tacy Jukle wędrowali po wsiach polskich, takie Jewdochy cierpiały i ginęły w opłotkach Huculszczyzny. A przecież nie ma śladu "naturalizowania"; autor zdobył tu ową najwyższą tajemnicę poezji, która ukazując cały brud, pospolitość, ohydę i nędzę istnienia, potrafi je nobilitować i wznosić do wyżyn tragedii.

Przesłonięcie tego arcydzieła mętną i sztuczną - przy wielu scenach znakomitych - konstrukcją losów Księdza i Młodej, jest krzywdą dla autora; krzywdą tym większą, że nieusprawiedliwioną również względami chronologicznymi. Jakkolwiek obydwa utwory powstały mniej więcej w tym samym okresie, to przecież Klątwa przynajmniej o cały rok wyprzedziła Sędziów; zresztą, ostateczne ich opracowanie dokonane zostało wiele lat potem, niemal przed samym zgonem poety. Z punktu widzenia samych tekstów wydawałoby się więc rzeczą najwłaściwszą ukazanie ich w takiej kolejności, w jakiej rodziły się w twórczej imaginacji i formowały pod piórem dojrzewającego stopniowo i doskonalącego się pisarza.

Konrad Swinarski, realizator tego spektaklu, zdecydował inaczej. I obawiam się, że zrobił to celowo, ze swoistej przekory, która wydaje się tak znamiennym rysem tego niezwykle utalentowanego reżysera.

Swinarski w swojej twórczości inscenizatorskiej rządzi się pewną szczególną pasją: chwytania "za słowo" każdej poetyckiej metafory, każdej przenośni, każdego stylistycznego zobrazowania użytego w realizowanym przez siebie tekście autorskim; obleka je natychmiast w konkret sceniczny, w szatę realiów, "przymierza" je niejako do rzeczywistości życiowej. Pisałam o tym już z racji Nieboskiej w jego opracowaniu; tam dawało to w wielu momentach rezultaty wybitne pod względem artystycznym, ale także i podbudowywało wizję autorską, ukazywało ją naraz w nowym, prawdziwszym i głębszym aspekcie (dotyczyło to np. scenicznej transpozycji Okopów św. Trójcy). W Sędziach tę swoją zdolność Swinarski poddał ściśle tej rzeczywistości poetyckiej, którą narzuca sam tekst dzieła; i dzięki temu stworzył znakomity spektakl. Nie chodzi tu tylko o to, że poszedł wiernie za niezmiernie precyzyjnymi i szczegółowymi didaskaliami autorskimi, dotyczącymi scenerii, kostiumów, sytuacji; ale że potrafił sprząc z nimi harmonijnie także charakterystykę wewnętrzną postaci, że dał wspólny mianownik jednolitego stylu i nastroju poszczególnym wykonaniom aktorskim.

Jeśli nawet w którejś z interpretacji można się było dopatrzyć mniejszych czy większych uchybień, chwilowych osłabnięć pulsacji czy niedostatków głosowych w momentach szczytowego napięcia - to przecież spektakl jako całość przesycony był świetnie utrzymanym rytmem wewnętrznym, emanował wspólną aurą psychiczną, dawał poczucie niezwykle jednolitej i wspólnej wszystkim uczestnikom atmosfery emocjonalnej.

Przejmująca, zwartą sylwetkę Jewdochy zarysowała Izabela Olszewska; Anna Polony w partii Joasa szczęśliwie uniknęła pokus sentymentalizowania i afektacji, z dużą prawdą wyrazu ukazała tragicznie pęknięcie dziecięcej miłości i wiary, które poraża młodego skrzypka. Wiktor Sądecki, niezupełnie może przystosowany do roli Samuela, okazał dużą kulturę i takt artystyczny w sprzężeniu zachłannej żądzy zysku, egoizmu, zbrodniczego cynizmu - z pewną wrodzoną godnością i potencjałem moralnym, ze zdolnością do nagłego przeobrażenia się ludzkiej natury w obliczu straszliwej a zawinionej klęski całego życia. Wręcz znakomity wydał mi się Natan w interpretacji Jerzego Nowaka: ponury, obłudny, nędzny w swoim tchórzostwie, a jednak ludzki; obydwa dialogi z Samuelem i Jewdochą to osiągnięcia najwyższej klasy. Również i pozostali uczestnicy - Dziad Bolesława Smeli, Urlopnik Aleksandra Fabisiaka, Jukli Wojciecha Ruszkowskiego - przekonywali na ogół prawdą wewnętrzną i siłą wyrazu. Wszyscy byli zróżnicowani, każdy z nich dał tutaj jakąś indywidualną propozycję postaci, ale razem stworzyli zespół, poddany jednej nadrzędnej wizji spektaklu, ożywiony jednolitą myślą kierunkową, wypracowaną niewątpliwie przez reżysera.

Ale potem nastąpiła Klątwa. I tutaj Swinarski w sposób przewrotny zastosował swój ulubiony chwyt: wyciągania realistycznych konsekwencji z niekonsekwencji tekstu; celowego naturalizowania i dobudowy wania wizji autorskiej przez obfite i kontrapunktyczne elementy domniemanej "rzeczywistości życiowej". Do tego dołączył jeszcze inny proceder, któremu również oddaje się z wielkim zamiłowaniem i - trzeba przyznać - przeważnie ze znakomitą maestrią: żonglerkę najbardziej zróżnicowanymi konwencjami teatralnymi, przeplatanie wielorakich efektów mechaniki scenicznej, wyrafinowaną miszkulancję stylów, wirtuozerski pokaz różnych odmian "zabawy w teatr".

Wyniknął z tego oszałamiający, ale i nużący kołowrót chwytów, obrazów karykaturalnych, szyderczych, brutalizujących; rozmyślna kakofonia przesadnego naturalizmu, wydętego ekspresjonizmu, koturnowej operowości. Odbiło się to też w sposób bardzo dotkliwy na grze aktorskiej; w przeciwieństwie do zgrania i wewnętrznej spójni, jaka cechowała pod tym względem Sędziów, w Klątwie każdy z aktorów grał w innej konwencji, tworzył postać na zasadzie odmiennego teatru. Ksiądz (Bolesław Smela) grał na zasadzie "przeżywania" i w ten sposób próbował ratować niekonsekwencję, która cechuje tę postać w samym tekście. Antoni Pszoniak w roli Pustelnika został ustawiony przez reżysera jako dwuznaczny i obłudny erotoman, na modłę współczesnej nam "groteski intelektualnej". Świetna aktorka, Maria Bednarska, była Matką z łagodnej sztuki rodzajowej; w tym wymiarze rola przeprowadzona była doskonale, ale oczywiście wnosiła nutę raczej odrębną do całej sztuki. Anna Polony zagrała bardzo pięknie Młodą - z prostotą, siłą i prawdą wewnętrzną; ale me mogła uratować prawdy spektaklu. I nie o to chodziło; reżyser najwyraźniej nie chciał tej prawdy, chciał sztuczności. Szkoda.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji