Artykuły

Piotr Adamczyk: Zamiast tańca z gwiazdami - mam gwiazdy na kasku

- Teatr to dla mnie aktorska siłownia. Żeby być w dobrej formie zawodowej, należy w teatrze grać. Być w ciągłym kontakcie z widzem - mówi aktor PIOTR ADAMCZYK.

Za chwilę będzie tak - gdzie nie spojrzysz, wszędzie Adamczyk. Do kin wchodzi "Święty interes". O "zmywaniu" z siebie ról, gestapowskim mundurze i własnej restauracji z Piotrem Adamczykiem rozmawia Ryszarda Wojciechowska

Oj, mało coś Pana ostatnio w kolorowych mediach. Trzeba się niepokoić?

- A ja wcale nie żałuję. Cieszę się z tego skromnego, niekontrolowanego przecież przeze mnie udziału w świecie kolorowych gazet. Naprawdę.

Może dlatego mało, że ciężko Pan pracował. Nie balował. Wkrótce premiera filmu "Święty interes". Pan w kasku z gwiazdami na plakacie rozśmiesza do łez.

- No tak, zamiast tańca z gwiazdami mam gwiazdy na kasku (śmieje się). "Święty interes", który pani już na festiwalu filmowym w Gdyni oglądała, to film lekki. Ale może wywołać, mam nadzieję, dyskusję na temat naszego braku dystansu do siebie, do naszych narodowych wad. Przecież my pewne rzeczy traktujemy tak śmiertelnie poważnie.

I na kolanach.

- A ludzi wielkich próbujemy zakuwać w pomniki i w spiż.

Pan coś o tym najlepiej wie.

- To prawda, grając najpierw Chopina, a potem Jana Pawła II, miałem tego głęboką świadomość.

I aż musiał się Pan potem rozebrać do naga w "Testosteronie", żeby ten spiżowy pancerz z siebie zrzucić?

- Nie wybieram kolejnych ról w taki sposób, żeby "zmyć" z siebie poprzednie. Cieszę się, że reżyserzy po tych obu pamiętnych rolach filmowych nie zapomnieli o mnie. Nie odstawili na półkę z napisem: wielcy Polacy - role ze spiżu. Tylko pozwolili mi dalej grać, proponując kolejne wcielenia. My, aktorzy, nie przebieramy aż tak bardzo w scenariuszach. Nasza kinematografia jest raczej chudziutka. Mówiąc wprost - bierzemy to, co nam dają. Oczywiście nie wszystko. Ale ta nasza zdolność wyboru zawodowej drogi jest jednak bardzo ograniczona. Dlatego cieszę się, że zacząłem otrzymywać propozycje komediowe. Oczywiście widzowie mogą pomyśleć, że ostatnio jest zbyt wiele lekkich filmów w moim życiu. Ale grywam też rzeczy poważne, w teatrze. O tych rolach mówi się jednak rzadziej. I dyskutuje w dużo węższym gronie.

W "Świętym interesie" gra Pan jednego z braci, w drugiego wcielił się Adam Woronowicz, którzy na rzekomej papieskiej taksówce chcą zrobić interes życia. Pan kojarzony z postacią Jana Pawła II, a Woronowicz to filmowy ksiądz Popiełuszko. Ciekawy wybór.

- Myślę, że dla mnie i dla Adama takie role jak w "Świętym interesie" są szansą na wzięcie w nawias tego, naszego, tak zwanego wizerunku. Są pretekstem do powiedzenia, że przecież jesteśmy aktorami i wykonujemy swoją pracę. Że umiemy spojrzeć na siebie z dystansem. Ciekaw jestem, jak widownia przyjmie ten film. Oglądałem "Święty interes" na gdyńskim festiwalu z publicznością. I sala szalała ze śmiechu. To by znaczyło, że potrafimy się jednak z siebie śmiać.

Jest Pan także producentem filmowym. W Hollywood producent to cesarz na planie. U nas jeszcze cały czas pan "po prośbie".

- Ale to podejście powoli się zmienia. Nasze kino staje się bardziej producenckie. Musi się opłacać. Zarabiać na siebie. Ogranicza się więc nieco rolę reżysera. Ale wciąż znajdują się producenci, którzy podejmują ryzyko stworzenia inteligentnej komedii. Mimo że ona już samym przydomkiem "inteligentna" odstrasza niektórych widzów i nie obiecuje wysokiej oglądalności. Sam się dziwię takim opiniom. Ale potwierdzają je spece od liczenia widzów. Wolimy oglądać rzeczy proste, niezmuszające nas do myślenia, nie zobowiązujące. To tak w ogólnej masie. Ale są kinomani, którzy cenią sobie ambitniejszą rozrywkę. I nie przestraszą się, mam nadzieję, przydomka inteligentna komedia.

Aktor zagra, zapłacą mu i potem ma święty spokój. A przed producentem długie, niespokojne noce. Czy film się zwróci finansowo, czy zarobi? Więc po co to Panu?

- W przypadku "Świętego interesu" zostałem współproducentem dlatego, że zachwycił mnie scenariusz. Reżyser Maciej Wojtyszko, Adam Woronowicz i ja postanowiliśmy nie obciążać budżetu filmu. I zostaliśmy mniejszościowymi producentami. Co oznacza, że tak naprawdę nie dostaliśmy za ten film honorarium. Będziemy je sobie mogli odebrać, jeśli "Święty interes" zarobi. Ale producentem na pełnych prawach stałem się przy filmie francuskim "Rezolucja 819", z Karoliną Gruszką w roli głównej. Ennio Morricone skomponował do niego muzykę, a reżyserował Giacomo Battiato. Ten sam, który nakręcił film o Janie Pawle II z moim udziałem.

Jak się ta przygoda producencka dla Pana zaczęła?

- Giacomo zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w znalezieniu w Polsce aktorki do głównej roli i o pomoc w zorganizowaniu zdjęć, w przetłumaczeniu scenariusza. Słowem, zaproponował, żebym mu znalazł jakiegoś producenta. Kiedy zacząłem mu w tym pomagać, pomyślałem - a dlaczego sam nie miałbym spróbować? I tak się zaczęło. To była dopiero przygoda. Potem film zdobył nagrodę na rzymskim festiwalu i okazał się filmem dotkliwie ważnym.

Bo opowiada o tragedii w Srebrenicy?

- Tak, o wydarzeniu traumatycznym dla bośniackiego narodu, o którym my, tak naprawdę, z perspektywy kilku tysięcy kilometrów, wiemy bardzo niewiele. Ale dzięki temu filmowi poczułem dumę, stojąc po tej drugiej stronie.

Serialom nie mówi Pan nie. Zaszufladkowania się Pan nie boi.

- Myślę, że wstręt do seriali nam minął.

Pan też czuł taki wstręt?

- Tak. Ale proszę sobie przypomnieć, od czego zaczęliśmy kontakt z serialami, od telenoweli "W labiryncie". Wcześniej mieliśmy brazylijską "Niewolnicę Isaurę", z Lucellą Santos. I z tym kojarzyły mi się seriale. "Naznaczony", w którym ostatnio grałem, był produkcją serialową ambitną w swoim założeniu. O ogromnym budżecie, jak na polskie warunki, z efektami specjalnymi. Twórcy pokusili się o spróbowanie czegoś nowego, w takim amerykańskim stylu.

Jest też "Czas honoru" z Pana udziałem. Od września ruszają nowe odcinki.

- A to z kolei serial kostiumowy.

Ależ na Panu ten mundur leży, jak ulał.

- (Śmieje się). I co mam powiedzieć?

Ładnemu we wszystkim ładnie, można powiedzieć. Chociaż to nie jest ładny mundur, bo niemiecki.

- To prawda, mundur niemiecki. Ale czy pani wie, że one kiedyś były projektowane przez firmę Boss?

I gra Pan w "Czasie honoru" dość niecnego człowieka, gestapowca Larsa Rainera.

- Ja nie muszę go jakoś specjalnie grać. Wystarczy, że jestem ubrany w mundur hitlerowca, szefa gestapo. Mundur już wiele rzeczy załatwia. W każdym razie szef gestapo ma jeden cel - rozbić polskie podziemie. W kolejnej serii (trzeciej), którą kręcimy, nawet mu się to udaje. Ale potem czekają nas różne zaskoczenia. Będzie zamach na Rainera. Pojawi się Karolina Gruszka, jako wielka niemiecka śpiewaczka z Berlina, która będzie z Rainerem romansować.

Mimo kryzysu w naszym światku filmowym Pan, widzę, tonie w propozycjach.

- Mam wiele ofert. Tylko że w Polsce tak trudno zebrać pieniądze na film i jedynie niewielki procent tych propozycji, w moim przypadku, się spełnia. To trudne. Bo ja się zakochuję w rolach, które otrzymuję. Już chcę je grać. Tymczasem teoretyczne plany zdjęciowe są przesuwane i przesuwane. Czasem scenariusz nie uzyskuje finansowania, a kiedy je nawet uzyska, to w ostatniej chwili. I wtedy pojawia się pytanie - czy możesz w przyszłym miesiącu zacząć zdjęcia? A ja akurat nie mogę. Więc mam tylko nadzieję, że ten nasz rynek filmowy złapie wreszcie oddech.

Piotr Fronczewski mawia, że w tym zawodzie są kiepskie lata, słabe miesiące i tylko dobre dni. Pan się wydaje być jednak pieszczochem tego zawodu.

- Pan Piotr Fronczewski może ocenić zawód z perspektywy większego doświadczenia. Ja być może przeżywam taki moment w życiu zawodowym, że tych dobrych dni mam więcej. Liczę je już w tygodniach, a nawet w miesiącach. Jestem optymistą. I jeżeli nie mam ciekawych zadań aktorskich, to mogę się spełniać w innych dziedzinach życia.

Na przykład?

- Praca w teatrze. Ostatnio w Teatrze Narodowym zagrałem w "Księżniczce na opak wywróconej", według Calderona. To przedstawienie, które wywołuje salwy śmiechu. I jest dla mnie wielką odskocznią. Teatr to dla mnie aktorska siłownia. Żeby być w dobrej formie zawodowej, należy w teatrze grać. Być w ciągłym kontakcie z widzem.

Czy to stereotyp, że rolę komediową trudniej zagrać niż dramatyczną?

- Komedia jest na pewno bardziej wymagającą sztuką. Ale trudno powiedzieć, czy aktorowi łatwiej w niej grać, czy trudniej. To zależy od rodzaju roli i od tego, kto ma ją zagrać. Komedia jest trudną dziedziną. Ale cenię ją sobie za natychmiastowy efekt recenzji.

Przypomniał mi się Bogusław Linda. Na pytanie - co mu spędza sen z powiek, odparł, że myśl, iż kiedyś przestanie grać i nie będzie miał z czego żyć. Ale ten wasz zawód jest niepewny.

- Życie jest niepewne. Tak jak piłkarz czy baletnica wiedzą, że w ich życiu emerytura zaczyna się wcześnie, tak aktor musi mieć świadomość, że popularność i sympatia widzów nie są na zawsze. Że to sprawa ulotna i można aktora strącić z piedestału. Mam świadomość kruchości mojego zawodu. Ale jeżeli pani pyta o względy finansowe, to staram się spełniać swoje marzenia. I dzielić siebie, Piotra Adamczyka, na różne funkcje. Jestem jeszcze producentem, chociaż to dla mnie bardzo trudna dziedzina. I w niej, poza artystycznymi sukcesami, na razie, innych nie mam. Ale udało mi się też zrealizować mój inny, dawny pomysł - otworzyłem restaurację, razem z Mariuszem Diakowskim i Darkiem Zarembą. Nazywa się Stary Dom i jest miejscem, w którym naprawdę uwielbiam przebywać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji