Artykuły

Pokojówki dobrze wychowanie

Recenzję tę piszę z pewnym opóźnieniem, podobne opóźnienia sprawozdawcze dotyczą także innych teatrów krakowskich. Przepraszam za nie zarówno zespoły aktorskie, jak i Czytelników, przerwa jednak w dziennikarskich powinnościach na tym terenie wynikła z mojej dość długiej podróży zagranicznej. Zaległości postaram się pilnie nadrobić, a teraz już przystępuję do "Pokojówek", dość głośnej sztuki głośnego autora awangardowego, przedstawionej nam przez Stary Teatr w reżyserii wysoko cenionego na naszych, i nie tylko na naszych scenach Konrada Swinarskiego, w scenografii Krystyny Zachwatowicz i bardzo ładnym tłumaczeniu Jana Błońskiego.

Zadanie recenzenta może być w tym wypadku zarówno łatwe, jak i trudne. Łatwe wtedy, gdy ustawi się do sztuki i spektaklu na uparte "nie", a są po temu obustronne przesłanki; trudne, kiedy z tej przewrotnej i okrutnej zabawy pocznie się wyłuskiwać jakieś pozytywne oceny. Aby wykazać, jak to drugie zadanie jest skomplikowane, wystarczy powołać się na Sartre'a, który dla wyrażenia swej aprobaty wobec Jean Geneta i jego "Pokojówek" zastosował dialektykę, w której doszedł do porównania świętej Teresy z Avilli i Geneta, twierdząc, że "Jeśli świętość polega na pokorze, sięgającej zupełnej zgody na stan grzechu, właściwy naturze ludzkiej, jeśli prowadzi do unicestwienia wszelkiej pychy w obliczu absolutu, Genet ma prawo do świętości".

Dodajmy szybko, że świat w sztukach Geneta, skąpany w okrucieństwie i erotyzmie, ma jakby odwrócone wartości, ponieważ łajdactwo, zbrodnia czy nikczemność stają się nie tylko tropicielską pasją autora, prócz także i głównym impulsem działania ludzkiego. "Przedstawienie, które nie porusza mej duszy, jest daremne - pisze Genet. - Je&t daremne, jeżeli nie uwierzę w to, co widzę i co zniknie - co utraci istnienie i przestanie być kiedykolwiek - w chwili, gdy opadnie kurtyna". Zapewne, powołaniem sztuki jest zastąpić religijną wiarę skutecznością piękna. Piękno to musi mieć jednak potęgę poematu, to znaczy zbrodni".

W sztuce Geneta występują trzy tylko postacie. Dwie służące i Pani. Rzecz się jednak ujawnia i zagrożone służące postanawiają zgładzić Panią. Nie udaje im się jednak to zamierzenie, porażone strachem usiłują się wzajemnie pomordować, wreszcie jedna z nich popełnia samobójstwo, druga zaś, zdając sobie sprawę z tego, że ta śmierć będzie jej przypisana za zbrodnię, poczytuje to sobie za powód do pychy. Tyle krótkiego streszczenia, tyle anegdoty fabularnej. Jest jednak ta sztuka nasycona nie tylko "poezją zbrodni", ale także - rzecz jasna - metaforycznymi znaczeniami i powikłaną grą pozorów. "Starałem się - powiada Genet - dzięki pewnemu przesunięciu czy oddaleniu (od świata widzialnego), uzyskać deklamacyjny ton, tworząc teatr w teatrze. Spodziewałem się zastąpić postacie - które podtrzymuje zazwyczaj tylko psychologiczna konwencja - znakami; byłyby one oddalone od tego, co miały znaczyć tak bardzo, o ile to tylko możliwe, zarazem byłyby jednak ze swoim znaczeniem związane, stanowiąc jedyną więź między autorem a widzem. Słowem, chciałem sprawić, aby te postacie były na scenie tylko metaforą tego, co miały przedstawiać" - kończy Genet.

W innym miejscu autor, przyznając się raczej do niepowodzenia, jakie poniósł w "Pokojówkach", powiada, że rodziły się one w pysze i nudzie. Jest coś w tym na rzeczy. Jest w tym tekście, obok wyczuwalnego, że tak powiem, powiewu prawdziwego talentu pisarskiego, wiele pretensjonalności, pustych głębi i nie najlepszej po prostu literatury.

Reżyser jednak, jak mi się wydaje, uwierzył autorowi, nawet wbrew jego mniemaniom o własnej sztuce. Sporządził więc teatr w teatrze, tyle że wypełnił go świadomie konwencjonalnymi układami (koresponduje z tym, jak mniemam, scenografia Krystyny Zachwatowicz, utrzymana w białościach, liliach, muślinach i futrach-boa), nie uzyskując jednak owego zamierzonego przez Geneta "znaku", metafory miast psychologicznej konwencji. Nie jestem zresztą pewien,

czy w ogóle ten tekst stwarza szanse wyrysowania na scenie takiej przenośni. Jeśli przyjmiemy, że tak, to chyba tylko na drodze. Właśnie odmiennej, niż to wybrał Swinarski, a mianowicie na drodze nieporównywalnie mocniejszego zaostrzenia niesamowitości sztuki. Tylko w takiej atmosferze, tylko w takiej deformacji, która by niemal dała nam jakąś maskaradę masek, zagrałaby chyba owa metafora. Tony tego stylu zresztą wyłapywałem w interesującej kreacji Mirosławy Dubrawskiej, która w owej niesamowitej zabawie ocalała przed rodzajowością sztuk obyczajowych, czego, niestety, nie można było powiedzieć o jej dwóch partnerkach, znanych zresztą aktorkach - Annie Polony i Ewie Lassek.

Wspomniana zabawa mogłaby być świetną, jeśli się jeszcze zważy, że Swinarski jest przecież mistrzem zaskoczeń scenicznych, kontrapunktów i pomysłów. W aktualnym zaś wydaniu mamy przedstawienie właściwie dość niemrawe, z nierówno budowanym rytmem i tempem dramatu, rwące się raz i drugi, a wreszcie obumierające w finale, który winien być nie tylko wstrząsem, lecz i nieodzownym zatarciem dwóch planów, dwóch czasów - fikcyjnego i rzeczywistego. Wtedy dopiero mogła zagrać genetowska metafora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji