Artykuły

Genet bez koturnów

Ceremoniał zaczyna się w bieli. Scena emanuje nią - bukiety sztywnych, uroczystych kwiatów z papieru, kotary od sufitu do podłogi, dywan, firanka, meble i lustra w białych ramach. Scena odsłonięta, bez kurtyny, atakująca Widza od pierwszego ' spojrzenia. Atakująca? Byłby to jakiś atak a rebours - spokój, który rodzi niepokój, bezruch który jest ruchem, oczywista prawda, która jest grą pozorów, pozory, które są prawdą. Biel wszakże jest antytezą czerni, obraz ograniczają ramy. I ta biel sceny ma swoje ramy - wysunięta ku przodowi konstrukcja nie zasłania bocznych przejść - z jasnego salonu prowadzą ciemne drzwi do kuchni i przedpokoju. I to już wszystko - obraz i ramy - statyczna chwila przed rozpoczęciem akcji, przed rozpoczęciem ceremonii teatru. Kotary zwisają pośrodku, odsłaniając niby ekran - okno zaciągnięte białym tiulem. Ekran jest pusty, jego biel - to nicość. I jeszcze jeden akcent -- czarna sukienka pokojówki rzucona na białe krzesło. Teatr już się zaczął, zanim którakolwiek z aktorek wkroczyła na scenę. Scenografka stworzyła świat fikcji na miarę Geneta, tego Geneta, o którym Sartre pisał: "Właśnie fałsz, blagą, sztuczność przedstawienia pociągają Geneta" (cyt. za J. Błońskim, "Wprowadzenie do Geneta", "Dialog" 1959 nr 6). Fałsz i elegancja. Wykwint koronek, drobiazgów, które zapełniają tę świątynię ceremoniału bez Boga, aby przydać jej sztuczności i teatralnego życia. Dwa lustra po bokach sceny - odbijające postaci nieprawdziwe, postaci-pozory, którym krzyżujące się granice ról odebrały wszelki "psychologizm" - to za mało. Lustra stanowią tutaj ciąg nieskończony, mieszcząc w sobie na przemian to prawdę, to fałsz, obecność i nicość. Claire jest sobą i Panią, Solange sobą i Claire, są siostrami i nie są nimi, kochają się prawdziwie i fałszywie nienawidzą, nienawidzą się; naprawdę i fałszywie kochają. Claire i Solange - pokojówki oraz Pani i jej kochanek- nigdy na scenie nieobecny - to już cała lista bohaterów sztuki. Pani zresztą mogłoby w sztuce nie być w ogóle, choć to ona stwarza sytuację sióstr, - jak w "Balkonie" sędzia stwarza przestępcę - w równej mierze mogłaby być tylko płodem wyobraźni sióstr - wówczas zawrót głowy byłby kompletny, a gra pozorów - pełna. Pokojówki nienawidzą i kochają swoją Panią równocześnie. Dlatego żaden uncjowaty jej kochanka. Ale kochankowi udało się uwolnić z więzienia. Cóż pozostaje? Dokonać zabójstwa Pani. I to zamierzenie obraca się wniwecz. Ale rytuału trzeba dokończyć - Pani musi zginąć. Ginie Claire-Pani, odgrywająca tę rolę przez cały czas komedii sióstr, ceremonii, której nigdy nie mogły dokończyć. Ginie popełniając samobójstwo - będące równocześnie zabójstwem dokonanym na niej przez Solange-Claire. Misterium zła czy komedia pozorów? Sam Genet powiada: "Piękno winno posiadać moc poematu, to znaczy moc zbrodni". I równocześnie "...w świecie zachodnim, coraz to mocniej napiętnowanym śmiercią, zwróconym ku śmierci, może on (teatr) już tylko wysubtelniać się w refleksji - a więc w komedii komedii, odbiciu odbicia... które ceremonialne aktorstwo uczyniłoby wykwintnym i bliskim nie-widoczności". (Wstęp do "Pokojówek", cyt. za J. Błońskim). W tym świecie pozorów można być błaznem - jak chciał nim być Witkacy ze swoim teatrem czystym bądź prorokiem, tzn. mistrzem ceremonii, jak Szekspirowski Prospero. Ale rola mistrza ceremonii kiedyś się kończy - pałeczkę maga trzeba odrzucić pod naciskiem rzeczywistości Aby się od pozorów gry uwolnić Claire-Pani musi umrzeć. Musi umrzeć, aby zniszczyć zło. Skoro świat jest zły, jedynym ratunkiem jest unicestwić siebie, jak to uczynił Konsul w "Pod wulkanem" Lowry'ego.

Istnieje jednak jeszcze druga strona sprawy - Solange. Solange-Claire, dla której zabrakło (w porównaniu z Claire-Panią) jednego ,odbicia". Solange w rytuale sióstr nigdy nie grała Pani. W cytowanym już szkicu Błoński sugerował, że zabrakło tu ogniwa tylko "ze względów technicznych" - i gdyby służące zamieniły się rolami, symetria byłaby całkowita. Ale tego ogniwa zabraknąć musiało - aby Solange mogła się zrodzić. To fałszywe samobójstwo i prawdziwe zabójstwo siostry, jest mordem inicjacyjnym. Tylko dzięki niemu Solange może być - może zacząć istnienie poza światem gry i pozorów. Rzeczywisty świat zła - może także zacząć istnienie - od no wa. I znowu odwrócenie - Solange-morderczyni jest elementem oczyszczania świata. Zło ulegnie zagładzie w obrzędzie, którego tak pożąda jej wyobraźnia - w rytuale skazania jej, morderczyni-nie-prawdziwej. Taka jest Geneta formuła catharsis.

Krakowski triumf "Pokojówek" (polska prapremiera sztuki odbywa się w 20 lat po jej premierze paryskiej!) jest triumfem teatru Konrada Swinarskiego. Myślę, że obok "Woyzecka" i "Nieboskiej" jest to największe wydarzenie teatralne ostatnich dwu sezonów. Przedstawienie, w którym reżyser raz jeszcze sprawdził się jako wielki człowiek teatru, teatru o ogromnej skali możliwości, który nie cofa się przed przyznaniem pierwszeństwa tekstowi dramatycznemu. Przedstawienie tak kameralne, rozgrywające się w jednym tylko akcie, nie było szarżą na "chwyty", jakie Genet sam chętnie podsuwa. Miało moc poematu, w swej ściszonej formie, nie tracąc z oczu mocy zbrodni. Było w nim nienaganne wyczucie "ducha francuskiego" - odkrycie... klasycyzmu Geneta.

Claire umiera u Swinarskiego na białej kanapce w stylu Ludwika XV (jak chciał autor), umiera w czerwonej, długiej sukni Pani, nałożonej na swój codzienny mundur pokojówki. Jest w tej scenie i Genetowskie nakładanie się prawdy i fałszu, i motyw malarski podpatrzony u Ingresa, co w sumie tworzy ową niepowtarzalną aurę ciągłego teatru w teatrze.

W "Balkonie" Genet kazał swoim bohaterom, grającym "podwójne" role, role-odbicia, występować na koturnach; Swinarski każe Solange w jednej tylko scenie, kiedy wygłasza ona tyradę na temat własnej drogi skazańca, poruszać się na palcach. Solange gra rolę w teatrze swojej wyobraźni - tam koturny nie są potrzebne. Swinarskiemu jako reżyserowi spektaklu - także nie były potrzebne. Rozpętanemu złu i śmierci w tej sztuce nadano tak wyjątkową urodę pozorów, że pozostał już tylko czysty teatr, teatr, którego oddechem jest sztuczność. A przecież kusząca byłaby tu konwencja "groteski", drugiego, trzeciego, czwartego "dna". W tę zapadnię nie wpadł jednak reżyser - zagrał Geneta na jednej strunie - i wygrał. Zagrał Geneta jak Racine'a.

Gesty i ruch aktorek w tym przedstawieniu przypominały teatr cieni, tak bardzo były nieważkie, dyskretne, nieprzekrzyczane. Wszystkie trzy role jednakowo dobre. A przecież każda z nich należała właściwie do innego teatru - Pani (Ewa Lassek) była pastiszem damy z okresu Restauracji, Claire (Anna Polony) romantycznego teatru uczuć nieokiełznanych. I wreszcie - Solange - Mirosławy Dubrawskiej. Twarz nieruchoma niby maska ze starogreckiego teatru - twarz napiętnowana nieuniknionym przeznaczeniem - tragedii i jej pozoru - jeszcze żywa - a już pogrążona w śmierci. I ta twarz - żywy symbol "martwego" teatru Geneta, na długo pozostaje w pamięci, podobnie jak ten spektakl, którym Swinarski otworzył raz jeszcze oczy nam wszystkim, udowodnił, że jego teatr nie przystaje do żadnych formułek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji