Artykuły

Nomen omen Powszechny

Ostatnie premiery teatru Hubnera

Są huczne brawa i stojące owacje no zakończenie. W trakcie spektaklu także doskonałe można wyczuć skupienie, zaciekawienie sali - uważne, życzliwe słuchanie. "Lekcja polskiego" najwidoczniej wierze i bez pozaartystycznego dopingu podoba się widowni. A komu się nie podoba? Garstce skwaszonych jajogłowych, którzy kręcę nosami i nie chcą przyjąć do wiadomości, że inscenizacja ta powstała właśnie po to, by się szerokiej widowni podobać.

DOMAGAJĄC SIĘ od artystów twórczości wysoce ambitnej, dostrzegając i premiując tylko dzieła najbardziej wysublimowane, oddaliśmy cały ogromny obszar literatury popularnej w niepodzielne władanie szmirze i tandecie. I zapomnieliśmy, że lwia część teatralnej klasyki, tudzież znakomita większość tego, co dziś najciekawsze na scenach wielu krajów, powstawała i powstaje na pograniczu sztuki wysokiej i niskiej, elitarnej i popularnej. Na świecie wciąż są w cenie gatunki, o których teatr polski zapomniał, lub jest wobec nich bezradny: psychologiczne romanse i ambitne melodramaty, ambitne komedie, farsy - mniej ambitne, za to zmajstrowane jak szwajcarski zegarek, także różne typy satyry: społeczna, polityczną etc. Słowem swoista "dramaturgia środka" zadowalająca i konesera, i widza cokolwiek przypadkowego. Doskonały przykład takiej dramaturgii przywiózł na ubiegłoroczne V Międzynarodowe Spotkania Teatralne londyński Royal Court: "Dla dobra ojczyzny", epizod z początków kolonizacji Australii, tyleż szlachetny, co widowiskowy, w miarę dramatyczny, w miarę sentymentalny, nieco naiwny.

Bodaj jedyną pozycją z dzisiejszego naszego repertuaru, jaką można by bez wstydu posłać Anglikom w rewanżu mógłby być spektakl, o którym była mowa na początku: "Lekcja polskiego". Rzadki okaz wymierającego gatunku: melodramat historyczno-patriotyczny.

Miejsce akcji: Szwajcaria. Naczelnik Kościuszko w niebohaterskiej sytuacji: stary i biedny, haftujący szydełkiem, komponujący salonowe walce. Upiornie samotny. Naprzeciwko Emilka: pół-dziecko, pół-kobieta, naiwna i pozbawiona złudzeń jednocześnie. Stary cudzoziemiec jest może jedynym tu człowiekiem godnym jej niepraktycznego uczucia. Oto wspaniały materiał na stylowy romans: delikatny, skrywany w niedopowiedzeniach, nawet namiętny, choć oczywiście platoniczny. Któż lepiej mógłby romans taki ułożyć od Anny Bojarskiej autorki nie tylko paru powieści, ale i "Madonny pekaesów", zbioru recenzji z omalże wszystkich światowych czytadeł, jakie się na naszych półkach ostatnimi laty pojawiły; doskonałej zatem specjalistki w dziedzinie literatury popularnej. Jako melodramat rzecz skonstruowana jest bez zarzutu, jako atrakcyjne widowisko także. Podejrzewam przy tym, że sztuka pisana była z myślą o konkretnych wykonawcach. Autorka mogła być spokojna, że Tadeusz Łomnicki nie zanudzi widowni wielominutowymi wspomnieniami Kościuszki, a Joanna Szczepkowska nie pogubi się w psychicznych meandrach szwajcarskiej wielbicielki lekcji polskiego.

I nauczyciela, i uczennicę życie postawiło w sytuacjach kretyńsko niezręcznych. Kościuszko dla większości rodaków zginął przecież pod Maciejowicami; mało kto wiedział o jego późniejszych losach, w tym o próbach - ostrożnych i bardzo nieskutecznych - powrotu do gry politycznej w czasach Napoleona i Kongresu Wiedeńskiego. Stary wódz Insurekcji doskonle tu rozumie, iż w gruncie rzeczy powinien przepraszać, ze żyje tak długo i psu je heroiczny wizerunek samego siebie. Z kolei ojciec Emilii Zeltner za ugodowość wobec Napoleona zapłacił majątkiem i infamią nałożoną przez swoich rodaków, których próbował tą uległością ochraniać. Dziewczyna musi przeczekać, aż sprawa przycichnie, tylko nie wolno jej się starzeć, co komu później po starej pannie; zatem od lat ma lat dwanaście i wobec każdego gościa musi wchodzić w rolę smarkatej. Upokarzająca ironia losu - z której obydwoje doskonale zdają sobie sprawę; potrafią bezlitośnie trzeźwo postrzegać swoje położenie - dodatkowo ich jeszcze łączy, a ponadto nadaje całej teatralnej opowieści, posmak cierpkiej, melancholijnej goryczy, ton subtelny i niezwykły: niebanalny. Jest to na pewno dodatkowy walor spektaklu - zaciekawiający, ułatwiający odbiór.

Aliści jeżeli Anna Bojarska - nie tylko przecież powieściopisarka i Miłośniczka czytadeł, ale i autorka esejów historycznych odważnie, niekiedy wyzywająco mierząca się z narodowymi pomnikami - pragnęła wpisać w swój melodramat refleksje ciut poważniejsze na temat historii, to mówiąc otwarcie, nie wyszło z tego nic. "Lekcja polskiego" w swoim, nazwijmy to, mentorstwie historiozoficznym utkana jest z truizmów. Wszystkie uwagi o niewdzięczności narodu wobec przegranych wodzów, o łatwości tworzenia pomników z żywych ludzi, o przedkładaniu pięknych gestów nad kalkulację polityczną - publicystyka wyobracała już setki razy; doprawdy trudno je uznać za świeże. Co więcej, banalność złotych myślą jest tu w straszliwie banalny sposób opakowana inscenizacyjnie. Krystyna Zachwatowicz umieściła bohaterów na podeście w centrum sceny i otoczyła Panoramą Racławicką, zaś Andrzej Wajda podświetlał ją w kulminacyjnym punkcie Kościuszkowskich wspomnień; z głośnika wtedy płynęły odgłosy bitwy, trąbek, szczęk oręża... W finale z kolei przybywająca do Szwajcarii już po pogrzebie narodowa delegacja zyskała tak karykaturalną postać (stare, paradne stroje, nadęte miny, demonstracyjne, przesadne reakcje), że poniektórzy skwaszeni jajogłowi zaczęli się nawet zastanawiać, czy całość nie jest przypadkiem podszyta parodią. Tak czy owak ostatni bój Emilki z Polską o pamięć po Kościuszce stracił jakąkolwiek wagę: rozpłynął się wśród niepoważnych kukiełek w kontuszach. Ale czy to są zarzuty na miejscu? Wobec melodramatu? "Dramaturgia środka" bardzo często bywa obła, utemperowana, ostrość konfliktów rozmywa się w nastrojach, melancholiach, ironiach. Można nie lubić tego typu popularnej sztuki - i w tej mierze chętnie się przyłączam do jajogłowych, którzy mi w wielu rozmowach na ten spektakl grymasili - ale trzeba lojalnie przyznać, że w swojej klasie gatunkowej wszystko jest w porządku, nawet te banity mieszczą się w normie. A widowni się podoba i - gdy się pamięta jaki towar wciskany jest dziś w opakowaniu sztuki popularnej - trudno jej odmówić trafności wyboru.

Widowni podoba się także wieczór jednoaktówek Vaclava Havla szczęśliwa odwieszony po siedmiu latach. "Napisałem je szybko - czytamy w autorskim autokomentarzu - z ochotą i właściwie tylko po to, aby zabawić przyjaciół. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że mogą zainteresować kogoś, a tym bardziej zagranicę. Tymczasem (...) te jednoaktówki stały się najpopularniejsze ze wszystkiego, co w ostatnim okresie napisałem". Trudno się dziwić: to miniaturki z warsztatu majstra Można by je ochrzcić wspólnym tytułem: "ze szkicownika dysydenta". W "Audiencji" portrecista trafił do browaru. Browarnik został już uprzedzony (przez miejscowego bezpieczniaka), kim jest jego nowy pracownik, teraz musi "nawiązać stosunki". Podczas pierwszej "audiencji" targają nim dziesiątki sprzeczności: niepewność pokrywana jowialnością, niezdarność i chłopski spryt, rosnące podniecenie piweczkiem, antyinteligenckie kompleksy, wstyd, upojenie chwilową przewagą, obawa przed niezrozumieniem słów rozmówcy, rzeczywiste ich niezrozumienie, swoisty szacunek wobec partnera, wściekłość na samego siebie za ten szacunek itd.

Warto wybrać się do Powszechnego, by zobaczyć, jak wspaniale jest to napisane i jak znakomicie Kazimierz Kaczor przekłada to na gesty, sposób chodzenia nerwowe obciąganie piweczka, taniec wokół rozmówcy, etc. ta kreacja - w której nie ma krztyny aktorskiej minoderii, zachłyśnięcia się warsztatem; jest tyle aktorstwa ile trzeba i nic ponadto - warta jest wszystkich nagród.

Słabsza jest druga aktówka "Protest" i nie tak olśniewające aktorstwo; Władysław Kowalski spod potoków kabotyństwa, którymi tryska tchórzliwy pisarz - kolejny portretowany w szkicowniku dysydenta - bardzo potrafi wyłowić krótką chwilę prawdy. Zaś grający w obydwu jednoaktówkach dysydenta Mariusz Benoit najsłuszniej chowa się w cieniu: postać jest u Havla biała bezbarwna przezroczysta. Pomocnicza tylko. W tych jednoaktówkach chodzi wyłącznie o portreciki ludzi skłamanych, w uwikłanych w tysięczne sieci, ludzi niezbyt wielkiego formatu i świadomych w własnej małości; Feliks Falk znakomicie to bogactwo małych charakterów wydobywał. Nie ma tu natomiast jak i nie było w "Lekcji polsku konfliktów, starć, sprawiedliwie rozłożonych poglądów, konfrontacji postaw; od początku do końca wiadomo, kto rację. To też taka dramaturgia środka: bezkonfliktowa, trochę obła. I zawsze się podobająca.

DWA LATA TEMU, po premierach "Ławeczki" i "Garderobianego" napisałem tekst pod niezbyt fortunnym tytułem "Przychylny szmerek widowni"; był on podobny w tonie i wnioskach do tego, który piszę teraz. Mówiono mi później, że Zygmunt Hibner dosyć się zeźlił na recenzję; w felietonach, które przysyłał do "Dialogu" nieźle się wtedy parę razy krytykom oberwało za całokształt. Mnie z kolei zeźliło wtedy zeźlenie Hubnera; w końcu jeśli zostało napisane "poprzeczkę Powszechnego widzę wyżej niż poziom inteligent rozrywki (choć poziom ten, powtarzam, także mało kto osiąga) to przymówka podszyta była dosyć oczywistym komplementem. Ze swego stanowiska nie wycofuję się także dziś - uwagi o Havlu i "Lekcji polskiego", Hubnerowskich przecież premierach, świadczą o tym dowodnie.

Inaczej jednak myśli się o zjawiskach w ruchu, w rozwoju, inaczej rozdziałach już zamkniętych.

Dziś, z uogólniającej perspektywy, widać już wyraźnie, jak konsekwentnie i równo prowadzony był ostatni teatr Zygmunta Hubnera, nomen omen Powszechny, meandrujący pomiędzy gustem zwykłego widza a grymasami jajogłowych. Hibner nie zapomniał, że teatr musi być atrakcyjny, lecz nie za każdą cenę, raczej za cenę starannie skalkulowaną. Że powinien być elegancki. Że powinien współgrać z chwilą, choć nie może oddawać się w niewolę szaleństwu chwili. Że nie powinien dąć się ponad stan. Sporo takich maksym można jeszcze próbować formułować: wszystkie będą świadectwem umiaru. Ten nieefektowny umiar - który można było lubić; lub nie - decydował o randze i miejscu Powszechnego w teatrze polskim. Hubner był doskonałym nawigatorem, prowadził teatr równo i pewnie. Czy jego umiaru nie zabraknie dziś kolegom po fachu nawigującym swe statki - teatry na spotkanie nieuchronnie nadciągających burz?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji