Artykuły

Brecht - czyli mit wielkiego wtajemniczenia

Bertolt Brecht nie jest autorem zaniedbywanym przez polskie sceny - sam Teatr Dramatyczny w Warszawie daje już, w ciągu dość krótkiego czasu, trzecią premierę brechtowską. W związku z tym można zaobserwować pewien osobliwy proceder: każdy przygotowywany spektakl zapowiadany jest dosyć szumnie, ale po premierze miny krytyków rzedną. Wystawiona sztuka okazuje się być "nie na poziomie najlepszych dzieł twórcy". Już na Kaukaskie kredowe koło kręcono nosem, że to "nie to". Dobry człowiek z Seczuanu sprawił zawód. Dobry wojak Szwejk - rozczarowanie, bo sztuka nie została przez autora całkowicie wykończona. Po ostatniej premierze Pana Puntilli i jego sługi Mattiego - odezwały się głosy, że sztuka jest słabsza od innych, nieco prymitywna itd.

Z tym dość powszechnym objawem chronicznego malkontenctwa krytyka wiąże się mit "wielkiego brechtowskiego wtajemniczenia". Do dziś panuje przekonanie, że jedynym miejscem gdzie wystawia się poprawnie mistrza jest założony przez niego teatr - Berliner Ensemble. Bo Brecht - twierdzą zwolennicy tego poglądu - to nie tylko tekst sztuki, to określony styl, określona praktyka sceniczna. Perygrynacje do Berliner Ensemble przed wystawieniem jakiejkolwiek sztuki Brechta wydają się nieodzowne, dopiero one dają moralne prawo realizacji jego dramatów. Wystarczy przypomnieć wyprawę Ireny Babel do Berlina przed krakowską premierą Kaukaskiego kredowego koła... Reżyser warszawskiego przedstawienia Pana Puntilli spędził w Berliner Ensemble dwa lata, można więc było żywić nadzieje, że praktykę i teorię Brechta ma w małym palcu.

Tymczasem rzeczywistość rozbija natrętny mit "wielkiego wtajemniczenia". Mimo długich konferencji, narad i wskazówek samego autora - Kaukaskie kredowe koło zrobiło w Krakowie wielką klapę. Mimo dwuletniego stażu Konrada Swinarskiego w Berlinie spektakl Pana Puntilli na scenę Teatru Dramatycznego nie udał się. (Temu samemu reżyserowi dobrze wyszła Opera za trzy grosze w Telewizji). Natomiast można udowodnić coś przeciwnego; Ludwik Rene, który żadnych specjalnych pielgrzymek do Berlina nie odbywał, doskonale wystawił Dobrego człowieka z Seczuanu i w ogóle ma do Brechta szczęśliwą rękę.

O czym to świadczy?

Po pierwsze, że najwyższy czas skończyć z "czarną magią" teatru Brechta, jako izolowanej specyfiki teatralnej, która otrzymuje swój nienaganny wyraz jedynie na Schiffoauerdamm. Nie wydaje mi się prawdopodobne, aby jakąkolwiek "biblię artystyczną" można było przenieść na inny teren. Na zjawisko "teatru Brechta" (zresztą kostniejącego szybko po śmierci jego twórcy) składają się niemieckie tradycje teatralne (ekspresjonizm) i literackie, dyspozycje psychiczne wykonawców, mentalność widowni wreszcie. To wszystko nie nadaje się do przeniesienia na nasz teren. Można natomiast przenieść sam tekst, który zawiera w sobie założenia pewnej specyfiki spektaklu, pozostawiając jednak reżyserowi bardzo dużą swobodę. I tekst ten nie jest żadną świętością, powinien po prostu dostać się do rąk inteligentnego reżysera, który zrobi zeń jednolite stylowo (choć nie konieczne a la Berliner Ensemble) przedstawienie. Nie wiem, czy Dobry człowiek z Seczuanu był przedstawieniem "bardzo brechtowskim". Chodziły głosy, że nie - ale był dobrym przedstawieniem. Pan Puntilla wyrósł z brechtowskiej teorii i praktyki, ale jest złym przedstawieniem. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że chcąc wystawić Brechta nie powinno się jechać uprzednio do Berlina. Po co? Aby sugerować się wzorami nie do naśladowania. Czyż możemy zobaczyć teatr elżbietański chcąc wystawić Szekspira?

Myślę, że na spektaklu Pana Puntilli w Teatrze Dramatycznym najbardziej zaważyła niepewność reżysera czy wolno mu śmieszyć publiczność, czy nie. Raz przeważał jeden pogląd, potem przeciwny. Ostatecznie zdecydował się na ogólny ton przedstawienia cierpko-jękliwy. Jęczą kobiety oszukane przez złego pana, jęczy robotnik wyrzucany z mrowiem dzieci na poniewierkę (ukazuje się na scenie popychając przed siebie niewinne dzieciny), jęczy szofer Matti (Józef Nowak), że zła służba, a na twarzy jego maluje się nieustanne skwaszenie. Reżyser przekonuje nas zupełnie na serio, że pan jest zły (chociaż robi się dobry po wódce), że uciśnieni powinni się wspierać. Ilustracją tej ostatniej tezy jest melancholijny taniec Mattiego z uciśnioną Fina, starą sługą Pana Puntilli. I to wszystko razem jest nieznośne.

Spektakl nabierał rumieńców właśnie wtedy, gdy na widowni rozlegał się śmiech, ale zdarzało się to, niestety- dość rzadko.

Tymczasem Pan Puntilla i jego sługa Matti jest sztuką zdecydowanie komiczną - i nie trzeba się tego wypierać. To wcale nie stępia "wymierzonych ostrzy", "tendencji", "spraw", które sztuka zawiera. Dyktator Chaplina dowiódł, że komizm może być funkcją tragedii. Pan Puntilla i w założeniu jest komiczny, i w tekście kryje mnóstwo komizmu sytuacyjnego. Trzeba go wybrać do końca. Pan Puntilla powinien być śmieszny w swoim okrucieństwie i błazeństwie, jego szofer powinien być śmieszny, nawet baby opowiadające sobie smutne historyjki (ta scena mogłaby być świetna - skreślono ją jednak, ponieważ "nie wyszła") powinny być bardzo śmieszne.

Na scenie tymczasem prawdziwie śmieszna i prawdziwie przejmująca jest tylko Barbara Krafftówna jako Lisa - dojarka. Im bardziej śmieszna w swojej nieporadności, gapowatości, z tym człapaniem nogami - tym bardziej przejmująca. W. ogóle kobiety w tym scenicznym "meczu" pobiły zdecydowanie panów. Janina Traczykówna (Ewa, córka pana Puntlli), Wanda- Łuczycka (Emma, szmuglerka), Krystyna Miecikówna (Fine) - były "bardzo brechtowskie" - to znaczy tyle, że zrobiły bardzo dobre role. I to wystarczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji