Smak miodu
PUBLICZNOŚĆ warszaw-ska ma okazję obejrzeć przedstawienie, które ma już z góry ustaloną dobrą opinię "Smak miodu" Shelagh Delaney, w realizacji Teatru Wybrzeże - teatru, który od pewnego czasu odwiedza Warszawę z dobrym repertuarem, uzupełniając teatralne życie warszawskie swoją oryginalną, ciekawą produkcją artystyczną.
"Smak miodu" - sztuka młodej angielskiej autorki, należącej do pokolenia angielskich "wściekłych", powstała w kręgu znanych u nas utworów Johna Osborne'a.
Moim zdaniem wyróżnia się jednak na korzyść. Jest chyba bardziej wstrząsająca, mocniejsza w demaskatorstwie społecznym, a zarazem mniej bezsilna: Shelagh Delaney lepiej posługuje się dowcipem, ironią, znajduje kontrast między tragedią a żartem. Dzięki temu bliższa jest ogólnej prawdy. Jej sztuka ma poza tym wiele walorów dramaturgicznych i dialogowych, stanowi świetny materiał dla aktora.
Aktorów znalazł Teatr Wybrzeże świetnych. Błysnęła talentem Elżbieta Kępińska, młoda absolwentka warszawskiej szkoły teatralnej, w roli Jo. Jest to jej pierwsza w życiu duża rola w teatrze. Wanda Stanisławska - Lothe w roli matki pokazała bardzo skomplikowaną sylwetkę psychologiczną rysami bardzo skrótowymi, nerwowymi, a jednak pełnymi. Wygrała swoją rolę do granic możliwości. Mężczyźni nie są w tej sztuce najważniejsi, ale i oni spełnili swoje zadania znakomicie: Władysław Kowalski jako młody pederasta i najczulszy opiekun Jo, Lech Grzmociński w roli brutalnego alfonsa i Zbigniew Bogdański w epizodycznej roli Murzyna, pierwszego chłopca Jo.
Zobaczyliśmy kawałek brutalnego, bezwzględnego życia w angielskiej czynszówce, gdzie córka Jest przekleństwem matki, gdzie nie ma uczuć, są tylko ich szczątki, zamienione w konwencjonalne pozory. W decydujących chwilach rezygnuje się tu z pozorów. Na tym dnie budzi się czasem coś pięknego i wielkiego. Budzi się coś na kształt miłości - ale musi w końcu ustąpić w brutalnej walce z realnością, która nie pozwala na nic innego prócz okrucieństwa, samotności, upadku.
Ludzie z tego dna nie mogą poznać smaku miodu - smaku uczuć, o których wiadomo instynktownie, że istnieją, lecz są człowiekowi niedostępne.
Sztukę reżyserował Konrad Swinarski. Dokonał wielkiej pracy wydobycia z tego bogatego materiału rzeczy najistotniejszych: obrazu brutalnego życia, lecz bez naturalizmu - i z drugiej strony tęsknoty człowieka za uczuciem, lecz bez sentymentalizmu. Dokonał tego za pomocą tempa, dowcipu, przez wydobycie wielu subtelnych odcieni psychologicznych z gry aktorów. Świetnym pomysłem było wprowadzenie orkiestry jazzowej na scenę, która kapitalnie pointuje poszczególne sceny, a zwłaszcza scenę końcową.
Ta obyczajowa sztuka skłania do wielu wzruszeń i przemyśleń. To zasługa teatru, aktorów i reżysera.