Artykuły

Jeszcze nie odnalazłam swojego miejsca

- W Powszechnym panowała świetna atmosfera pracy, kipiała twórcza energia. Tworzyliśmy znakomicie rozumiejące się plemię. Teraz to się nieco zmieniło. Od dłuższego czasu trwa remont teatru i może kiedy wreszcie się skończy, przyjdzie dobry czas i ta scena znowu będzie błyszczeć? Póki co, wędruję i przyglądam mu się z dystansu - mówi EDYTA OLSZÓWKA, aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie.

Rz: Ostatnio zagrała pani w trzech filmach, które niebawem zobaczą widzowie: "Ciszy" Sławomira Pstronga, "Milczenie jest złotem" Ewy Pytki i "Ślubach panieńskich" Filipa Bajona. Na którą z tych premier najbardziej pani czeka?

Edyta Olszówka: Największą radość sprawiła mi teatralna premiera, która miała miejsce 9 lipca w warszawskiej Polonii. W "Przygodzie" Sandora Maraia wyreżyserowanej przez Krystynę Jandę, gram lekarkę, która "zajmuje się zawartością cukru we krwi obcych ludzi, a sama potrzebuje w życiu trochę więcej słodyczy". Ten cytat ze sztuki najlepiej charakteryzuje moją postać - kobietę po przejściach poszukującą wielkiego uczucia. A kiedy je wreszcie odnajduje - zostaje odtrącona. To oczywiście sztuka o miłości, o tym, ile może ona kosztować. Piękna opowieść, choć napisana trudnym językiem. Po raz pierwszy napotkałam na trudność w posługiwaniu się składnią, może dlatego, że to tłumaczenie z języka węgierskiego? Ale oprócz przyjemności obcowania z wartościową literaturą, wiele emocji dostarczyło mi spotkanie z Krystyną Jandą i Janem Englertem. Spełniło się jedno z moich młodzieńczych marzeń, żeby z nimi pracować, oddychać wspólnym powietrzem. Są niesamowitymi osobowościami i wspaniałymi nauczycielami, także kolegami.

Aktorka, która zagrała w tylu filmach, twierdzi, że najbardziej czeka na premierę teatralną?

Przez długie lata byłam związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Zagrałam w nim najważniejsze role, m.in. Helen w "Kalece z Inishmaan" Agnieszki Glińskiej i Władysława Kowalskiego, za którą dostałam nagrodę na festiwalu w Kaliszu. Potem była "Czwarta siostra" i "Po deszczu" - znaczące i wiele uczące teatralne przygody. Czułam, że dorastam jako aktorka. W Powszechnym panowała świetna atmosfera pracy, kipiała twórcza energia. Tworzyliśmy znakomicie rozumiejące się plemię. Teraz to się nieco zmieniło. Od dłuższego czasu trwa remont teatru i może kiedy wreszcie się skończy, przyjdzie dobry czas i ta scena znowu będzie błyszczeć? Póki co, wędruję i przyglądam mu się z dystansu.

Ma pani niedosyt pracy na rodzinnej scenie. Ostatnią rolę zagrała pani pięć lat temu w "Dotyku" Małgorzaty Bogajewskiej...

Ale było to ważne doświadczenie. Byłam tam kobietą przyłapującą męża na homoseksualnej zdradzie. Poruszaliśmy się w rejonach największej intymności, emocji napiętych do granic możliwości. W pewnym momencie zaczęłam odczuwać, że moja psychika i ciało już ich nie wytrzymują. Za dużo mnie to kosztowało. Wtedy uznałam, że już dosyć, że dłużej tak nie można. Na szczęście niedługo potem zrozumiałam, że nie da się inaczej, jeśli to, co pokazujemy, ma być poruszające dla widzów. I zamiast kilkunastu spektakli zagraliśmy ich ponad setkę. Poczułam się zresztą doceniona za to balansowanie na linie, bo dostałam nagrodę, a koledzy życzliwie się o niej wypowiadali. To było ważne. Miałam wrażenie, że w spektaklu zostały przekroczone granice teatralności. Na tym się skończyła moja praca w Powszechnym.

Do tej pory był miejscem, któremu była pani całkowicie wierna.

Mam świadomość, że w moim zawodzie zmiany dokonują się błyskawicznie. Z dnia na dzień staje się cud i dostaje się fantastyczną propozycję. Ale bywa, że równie szybko zostaje się bez niczego. Jak w życiu, oczywiście. Kiedy o tym na chwilę zapomniałam - dostałam nauczkę. Znowu trzeba ruszać do przodu.

W stronę nowego teatru?

Wciąż jestem aktorką Teatru Powszechnego i dopóki będę na liście tych, którzy wierzą w ten teatr i chcą w nim wspólnie robić coś ważnego, dopóty będę mówiła: zapraszam wszystkich do Powszechnego.

Która z ostatnich filmowych ról dostarczyła pani najwięcej satysfakcji?

W "Ciszy" Sławomira Pstronga, w której gram Alicję, matkę jednego z ośmiu licealistów, którzy zginęli w tragicznym wypadku w Tatrach w 2003 roku. Wydarzenia są opowiadane z jej perspektywy. Na premierze w Tychach doszło do spotkania ekipy filmu z rodzicami, którzy stracili w lawinie dzieci. To było niezwykle głębokie, pełne emocji przeżycie, bo dla nich tamte wydarzenia są wciąż tak bolesne, jakby miały miejsce wczoraj. Bardzo wzruszyło mnie, że razem z nami pojechali później do Krakowa, by promować film. W ten sposób zaakceptowali naszą pracę.

A czego możemy spodziewać się po fredrowskich "Ślubach panieńskich" w reżyserii Filipa Bajona?

Jeszcze ich nie widziałam. Niewątpliwie reżyser miał swoją wizję, a ja mu zaufałam i mam nadzieję, że wyszło z tego urocze kino. To była nie tylko dobra zabawa, ale i wyzwanie, by pogodzić się z przemijającym czasem. Tu trzeba powiedzieć, że ciotka Dobrójska, którą zagrałam, jest o pokolenie starsza od Klary czy Anieli, w których jeszcze do niedawna byłabym obsadzana. Mam poglądy na życie właściwe każdemu kolejnemu etapowi. Nie ma co ukrywać - prywatnie także jestem dalej niż kilka lat temu. To uczy dystansu. Nie mówię, że zaczęłam się radować, myśląc o sobie jako o fajnej pani w średnim wieku. Dostrzegam jednak, że ta nowa dla mnie sytuacja może mieć dobre strony i przynieść propozycje innego rodzaju ról. Kobiety, które coś przeżyły, są bogate w przemyślenia, łatwiej wyciągają wnioski na przyszłość, potrafią wybaczać. Jednym słowem - mają więcej akceptacji dla siebie i świata. Chciałabym, żeby ze mną też tak było.

Słyszę jednak w pani głosie nieco goryczy...

Wierzę w przeznaczenie i w to, że trzeba się poddawać chwilom, a nie walczyć z nimi. Niedługo potem, jak wystartowałam w zawodzie, zagrałam we włoskim filmie "Elvjs & Merilijn" Armando Manniego. Udało mi się wygrać casting na rolę rumuńskiej dziewczyny, która z kolei wygrywa konkurs na sobowtóra Marylin Monroe. Byłam szczęśliwa z tej szansy, która się wówczas pojawiła. Jeszcze nie wiedziałam, że tą rolą zdobędę prestiżowe nagrody we Francji i we Włoszech. Mimo to, po zakończeniu zdjęć postanowiłam, że zostanę jeszcze tydzień we Włoszech, zrobię sobie wakacje, by odpocząć. I że może później będę tam dalej próbowała swoich sił. Wtedy zadzwonił telefon od Jana Hryniaka, który zaprosił mnie do współpracy przy filmie "Przystań" u boku Mai Ostaszewskiej. Uznałam go za znak, wezwanie do powrotu i postanowiłam jeszcze raz przemyśleć sprawę pracy za granicą. Po powrocie do Warszawy pojawiła się kolejna propozycja - Helen w "Kalece z Inishmaan". Wtedy zrozumiałam, że tu jest moja szansa i miejsce. Nic się nie zdarza przypadkiem. A ja nie żałuję swoich decyzji.

Wyglądają na dość spontaniczne...

Bo i takie są. Wierzę w przeróżne znaki i ruszam za nimi.

Jakie były, gdy zdawała pani do filmówki, a jednocześnie składała papiery na iberystykę i w tym samym czasie wyjechała do USA? To przecież trzy różne drogi.

O tym, że zdałam na Wydział Aktorski, dowiedziałam się tuż przed wyjazdem do Stanów. Pojechałam tam z ówczesnym narzeczonym. Pozostałam prawie trzy miesiące ciężko przez ten czas pracując w firmie sprzątającej od czwartej rano. Dłonie miałam poranione detergentami. Miłość jest oczywiście najważniejsza, ale aktorstwo zawsze było moim marzeniem i nie robiłam z tego tajemnicy. W tej sytuacji powrót do Polski był oczywisty.

I choć późniejsze cztery lata studiów aktorskich nie były pasmem sukcesów i radości, nie miałam wątpliwości, że jestem na właściwym miejscu. Od tamtej pory zawód wypełnia znaczną część mojego życia. Mam to szczęście, że wciąż daje mi dużo radości. Ale z drugiej strony, trudno czasem określić, gdzie jest granica między prywatnością a pracą.

Może jest jej za dużo?

- Z boku tak to czasem wygląda. Ale mój kalendarz jest zapełniany z miesiąca na miesiąc i nie mam żadnej pewności ani poczucia, że będzie tych wpisów wiele. Na przykład zupełnie "bezrobotny" miałam styczeń i luty. W takich chwilach pojawia się poddenerwowanie, żeby nie powiedzieć - popłoch. Na szczęście już się do tego przyzwyczaiłam, ale łatwo nie jest.

Mam 38 lat i powszechnie wiadomo, że jeśli chodzi o aktorki to w tym wieku maleje liczba ról, które mogą zagrać. Nadal chodzę na castingi. Ostatni zwycięski był piątym z kolei. Wygrałam na nim rolę Barbary w serialu "Chudy i jego ludzie" Wojciecha Adamczyka. Ucieszyłam się także dlatego, że pracuję w nim z zupełnie nowymi ludźmi, a i kobieta, którą gram, nie jest podobna do żadnej z dotychczasowych postaci.

Które ze spotkań artystycznych szczególnie pani ceni?

Było ich wiele i ciągle się zdarzają. Nie chcę nikogo obarczać tym, że jest dla mnie autorytetem.

Ale niewątpliwie wciąż takich autorytetów potrzebuję. Uczę się cały czas. Chyba jeszcze nie odnalazłam swojego miejsca, wciąż nie jestem do końca z siebie zadowolona.

Kto był dotąd najskuteczniejszym nauczycielem?

Życie. Doświadczenie daje najwięcej.

Wierzy pani w przeznaczenie, ale dużo czasu poświęca samodoskonaleniu. To ważna część życia?

Numerologia, astrologia, medytacja, modlitwa, religie - skłaniają do głębszej refleksji. Filozofie i nauki prowadzące do poznania samego siebie są mi bliskie. Zaspokajają choć odrobinę głód odpowiedzi na pytanie, kim jestem i po co.

Plany na przyszłość?

- Żyć chwilą, a jednocześnie potrafić się skupić na każdej tak, by stała się najważniejszą. Niczego nie odkładać na później. Wybaczać. Rozmawiać. Życie jest ciągłą zmianą i to chyba jedyna stała rzecz. Nie trzeba naciskać, tylko poddać się fali. Co ma być, i tak się zdarzy.

Edyta Olszówka

Widzowie pamiętają ją przede wszystkim jako pełną temperamentu Łucję w "Lejdis" Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza czy przedsiębiorczą Marię Majewską z serialu "Samo Życie". Urodziła się w Lubinie, do liceum uczęszczała w Koninie, a aktorskie szlify zdobywała w łódzkiej Filmówce. Jeszcze na studiach zadebiutowała rolą Jenny w "Love Story" w warszawskim Teatrze Ochoty. Po uzyskaniu dyplomu w 1994 roku, dzięki wygranej w castingu zagrała Duniaszę w "Ożenku" w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Powszechnym. Od tamtego czasu jest aktorką tej sceny, choć często występuje także gościnnie. Za rolę Helen w "Kalece z Inishmaan" McDonagha zdobyła I nagrodę aktorską na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Była dwukrotnie nominowana do Warszawskiej Nagrody Teatralnej Feliksa. Za rolę w debiucie fabularnym Tomasza Koneckiego "Pół serio" otrzymała pozaregulaminową nagrodę jury za najlepszą rolę komediową na FPFF w Gdyni. W 2010 roku zobaczymy ją w nowym serialu "Chudy i jego ludzie" oraz trzech nowych filmach: "Śluby panieńskie", "Prosta historia o miłości" i "Milczenie jest złotem".

Samo życie | 8.45, 21.30, 1.00 | Polsat 2 | piątek, poniedziałek - czwartek 9.30, 10.30, 11.00, 11.30 | Polsat 2 | niedziela.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji