Artykuły

Nikt nie jest Mną

- Nie znoszę powielać ról. Istotą aktorstwa jest przemiana. Umieram z nudów, kiedy czuję, że proponuje mi się coś, co już grałam. Staram się odrzucać te role. Gdy sama zauważam u siebie gesty czy mimikę, które już wykorzystałam, grając jakąś inną postać, irytuję się, próbuję to zmienić. Ale ciało mam tylko jedno. To ogranicza - mówi DOMINIKA OSTAŁOWSKA, aktorka Teatru Powszechnego Warszawie.

Nic nie jest na zawsze, a to od chwili, gdy odszedł ojciec, gdy skończył się jej związek z Hubertem. Dlatego, choć delikatna, umie też być twarda; dla reżyserów, dziennikarzy nawet dla przyjaciół. Przyzwyczaiła się polegać na sobie. Tego też uczy synka i namawia go, by najbardziej na świecie kochał... siebie. Odważne? I szczere. Taka jest Dominika Ostałowska.

Do warszawskiej kawiarni Nowy Wspaniały Świat wchodzi pewnym krokiem. Zrzuca wiosenny prochowiec. Proste dżinsy kontrastują z jedwabna bluzką w kolorze lila. - "Cukier będzie potrzebny? - pyta kelnerka, podając Kawę - Niestety tak!" - Dominika Ostałowska uśmiecha się porozumiewawczo. Za chwilę zdecydowanym gestem ręki daje znak didżejowi, że głośna muzyka przeszkadza nam w rozmowie.

Twój STYL: Rozumiem, że z tą Pani rzekomą nieśmiałością to plotki?

Dominika Ostałowska: Do najśmielszych nie należę. Teraz może łatwiej mi tę nieśmiałość przezwyciężyć, ale jako dziecko miałam z tym spory problem. W szkole wstydziłam się zadawać pytania nauczycielce przy całej klasie. Maszerowałam więc przez całą salę i pytałam ją o wszystko szeptem, na ucho. Ale w aktorstwie nieśmiałość na szczęście nic musi przeszkadzać. Przeciwnie. Tłumienie pewnych emocji i ograniczanie ich wyrażania w codziennym życiu stwarza rezerwy, które na scenie stanowią cenne źródło ekspresji.

TS: Pewniej czuje się Pani na scenie niż w życiu?

DO: Życia, ludzi, świata często się obawiam, bo są nieprzewidywalne, a w teatrze czy filmie wszystko jest określone, zaplanowane. Wiadomo, kto umrze, a kto przeżyje, kto się zakocha z wzajemnością, a kto będzie usychał z nieszczęśliwej miłości. Wtedy jeszcze łatwiej się eksploduje, bo wiadomo, jaka będzie za to cena. I to niesamowite uczucie, kiedy kreując wymyślone zdarzenia, postacie, udaje mi się doprowadzić widzów do prawdziwych wzruszeń czy śmiechu. A wracając do nieśmiałości - aktorzy bywają nieśmiali. A ci tacy "hop siup do przodu" często robią "karierę" w bufetach teatralnych albo całe życie grają wyłącznie siebie.

TS: O Pani nie można tego powiedzieć. "Łagodna" z adaptacji opowiadania Dostojewskiego, zakochana studentka z "Historii miłosnych", Wiktoria z "Warszawy", Mała w "Wojaczku" - trudno doszukać się podobieństw, aktorskiej maniery.

DO: Nie znoszę powielać ról. Istotą aktorstwa jest przemiana. Umieram z nudów, kiedy czuję, że proponuje mi się coś, co już grałam. Staram się odrzucać te role. Gdy sama zauważam u siebie gesty czy mimikę, które już wykorzystałam, grając jakąś inną postać, irytuję się, próbuję to zmienić. Ale ciało mam tylko jedno. To ogranicza. Nic zawsze udaje się przełączyć na inną opcję. Wtedy żałuję, że nie mogę stworzyć siebie od początku do końca od nowa, jak w programie komputerowym.

TS: Czasem mam wrażenie, że tak właśnie z Panią jest. Co pomaga aktorowi "wyjść poza siebie"?

DO: Charakteryzacja i kostium oczywiście. Dlatego denerwuję się, jeśli komuś się wydaje, że wystarczy wziąć z magazynu przypadkową suknię - byle z epoki i w odpowiednim rozmiarze. Strój i charakteryzacja to dla mnie swego rodzaju alibi, zasłona, za którą mogę się schować, przepustka do innego myślenia i czucia. Dzięki nim przestaję się wstydzić, mieć poczucie, że jestem śmieszna, nieudolna. Pamiętam, jak w "Przestrzeni smutku" w Teatrze Telewizji grałam modelkę narkomankę. Pomógł mi drobiazg. Szara bezbarwna soczewka w jednym oku (bo w drugim nic udało mi się jej założyć) sprawiła, że stałam się kimś innym, poczułam się jak degeneratka, na krawędzi. Nie czułam zażenowania, wciągając przez nos glukozę zamiast kokainy i dzieląc ją na "ścieżki". Byłam absolutnie "profesjonalną narkomanką". Taki szczegół jak ta odbarwiona tęczówka bywa bardzo inspirujący. Czasem pytam też reżyserów, kogo obsadziliby w roli, którą gram, gdyby mieli do wyboru aktorki z całego świata. Chcę wiedzieć, jak wyobrażają sobie bohaterkę.

TS: Odpowiadają? Nie boją się, że zrobią Pani przykrość?

DO: Nie jestem masochistką. Chcę wiedzieć, bo to pomaga mi budować postać. Ale przeważnie padają wymijające odpowiedzi. Agnieszka Glińska mówiła mi wprost. W "Niektórych gatunkach dziewic" miałam grać ucieleśnienie kobiecości w pijackim surrealistycznym widzie. Agnieszka powiedziała: "Wiesz, to powinna być taka Marilyn Monroe. Więc pomalowałam na czerwono usta, dokleiłam pieprzyk i "trzepoczące" rzęsy, włożyłam koronkową kremową koszulkę i już zupełnie naturalnie siedziałam na blacie stołu i pudrowałam się puszkiem. Albo sączyłam drinki z parasolkami, odpoczywając na leżaku stojącym między kuchnią a pokojem.

TS: Takie role "wkłada się" i "zdejmuje" po zdjęciach razem z kostiumem. A jak jest z postacią sędzi Marty Mostowiak z "M jak miłość"? Gra ją Pani tak długo. Nie zrosła się z Pani osobowością?

DO: Raczej nic, chyba że w świadomości widzów. Bo kilka lat temu, gdy w serialu grał jeszcze Robert Gonera, razem z moim filmowym synem zostaliśmy zaproszeni do pensjonatu w górach. Właściciele tłumaczyli, że naszej "rodzinie" przyda się taki wspólny wyjazd, bo po dramatycznych przejściach jesteśmy przemęczeni. Więc czasem ciekawi mnie, jak by ci, którzy mylą rzeczywistość z serialem, zareagowali, widząc, jak pracujemy, np. nasze żarty w czasie prób. Czy pogodziliby się z tym, że nie jesteśmy lak poprawni i grzeczni jak postacie, które gramy. Uwielbiamy np. dramatycznym scenom nadawać w czasie prób

humorystyczne albo czasem nawet erotyczne podteksty. Szkoda, że nikt tego nie nagrywa, bo powstałaby inna, komediowa wersja naszego serialu.

TS: Dominikę Ostałowską - aktorkę komediową - znamy mniej. No ale wkrótce premiera "Projektu dziecko".

DO: Film opowiada o małżeństwie, które nie może mieć dzieci. Temat poważny, ale jak to w życiu bywa, dramat często miesza się z komedią. I takie tragikomiczne odczuwanie ludzkiego losu jest mi bliskie. Także w życiu. Dzięki tej umiejętności można z dystansem spojrzeć na własne problemy. To uzdrawia i uwalnia od poczucia krzywdy. Projekt dziecko to ryzykowne ujęcie tematu, ale lubię takie nieoczywistości, więc mnie to ryzyko skusiło.

TS: To niejedyne ryzyko w Pani karierze. Zmiana Teatru Ateneum na Powszechny też wydawać się mogła hazardem. W Ateneum miała Pani swoją publiczność, nagrody...

DO: Posłuchałam intuicji. Ja większość ważnych decyzji życiowych podejmowałam właśnie w taki sposób. Czułam, że przyszedł odpowiedni czas, choć trudno byłoby mi podać jakieś racjonalne argumenty. Tak było na przykład z wyprowadzeniem się z domu, czyli w moim wypadku od mamy. A to nie była prosta decyzja.

TS: Pani więź z mamą jest podobno niezwykła?

DO: Tak. Odkąd rodzice się rozwiedli, byłam tylko z mamą. Z domu wyprowadziłam się dopiero, gdy zdecydowałam się na poważny związek. Zamieszkałam z Hubertem Zduniakiem. To był czas wielkich zmian. Najpierw zmarł mój ojciec, a dwa i pół roku później urodził się nasz syn.

TS: Zdążyła się Pani pożegnać z ojcem?

DO: Nie. Lata poprzedzające jego śmierć były trudnym okresem w jego życiu. Nie dałam rady mu pomóc. Żałuję, że gdy jego problemy dopiero się zaczynały, byłam jeszcze zbyt mała, by to zrobić. Potem było już zdecydowanie za późno. Całymi latami zastanawiałam się, dlaczego jego życie tak się potoczyło. Przecież wiele osób, łącznie z mamą, wspomina go jako wrażliwego, pełnego uroku, inteligentnego człowieka. Podobno był zdolnym aktorem, miał wdzięk. Dziś zastanawiam się, czego ojciec się bał, o jakim lęku pozwalał mu zapomnieć alkohol.

TS: Takie myśli przychodzą z czasem. A w dzieciństwie miała Pani do niego żal? DO: Nic, bo dzięki mamie rozumiałam, że był chory. Poza tym miałam wiele ciepłych wspomnień z nim związanych. Pamiętam, jak robił magiczne sztuki, jak uszył dla mnie torebeczkę ze skórzanego płaszcza po dziadku. I jak pisał do mnie wielostronicowe listy, wyklejane cekinami, zdjęciami, piórkami. Widziałam go, jak gotował, jak pomagał mamie w sprzątaniu.

A potem zdarzyło się coś, co stało z tym wszystkim w sprzeczności. Właściwie ojciec zniknął z mojego życia na kilkanaście lat. Teraz już wiem, że pewnie brakowało mu tego podstawowego poczucia własnej wartości, które nadaje znaczenia temu, co robimy, czujemy, myślimy.

TS: Ktoś oprócz mamy próbował go Pani zastąpić?

DO: Pamiętam dziadka, z którym chodziłam nad Wisłę pod pomnik Syrenki. Ale umarł, gdy miałam trzy lata. Rodzina ukrywała to przede mną przez dwa następne. Powiedziano mi, że wyjechał do sanatorium. Kiedyś zapytałam babcię, kiedy dziadek wróci. Zmywała naczynia, zaabsorobowana zapomniała o tajemnicy i odruchowo odpowiedziała: "Przecież dziadek nie żyje". Odchorowałam to dosłownie, dostałam gorączki. Śmierć to dla mnie bardzo trudny temat. Babcie też zmarły, kiedy miałam siedem i dziesięć lat. Dziecko nie umie sobie z takimi przeżyciami poradzić. Dlatego do dziś nie lubię cmentarzy i pogrzebów. To pewnie dowód braku dojrzałości. Trudno.

TS: To, że wychowała Panią tylko mama, miało wpływ na Pani życie?

DO: Długo wydawało mi się, że nie. Mama sobie radziła. Ale po latach uświadomiłam sobie ze zdziwieniem, że jako dziecko myślałam, że problemy ojca byłyby mniejsze, gdyby mu na mnie zależało. I gdybym ja była jakaś taka "fajniejsza". To poczucie bliżej nieokreślonego braku towarzyszyło mi latami. Myślę też, że nieobecność ojca spowodowała moją podświadomą niechęć do pomocy ze strony mężczyzn. Byłam Zosią Samosią, która sama prowadzi samochód, sama niesie walizki, zorganizuje remont i nawet w towarzystwie mężczyzny poleci sama po palta do szatni.

TS: Ekstremalną feministką, która całkowicie odrzuca męskie ramię, jednak Pani nie została?

DO: Ekstremalną nie. Tęsknoty za męską siłą i oparciem nie udało się wyprzeć. Choć jako dziewczynka marzyłam, by być tak sprawną jak Bruce Lee. Podziwiałam sportowców i raczej chciałam być taka jak oni, niż się w nich kochałam. Z czasem zrozumiałam, że nie mogę być tak silna, to chociaż się do kogoś takiego przytulę. Bo to miłe, gdy silniejszy pomaga słabszemu. I konflikt płci jest mi obcy. Gdy jakiś kierowca niezdarnie zmienia pas na jezdni, nie sprawdzam, czy to mężczyzna, czy kobieta. Myślę: "Może człowiek ma ciężki dzień" i tyle.

TS: Niezręcznie o to pytać, ale jeśli mówimy o mężczyznach - w internecie krążą właśnie plotki o Pani życiu osobistym.

DO: Trudno pytać zręcznie o doniesienia, z których wynika, że mam rozdwojenie jaźni. Ale spróbuję zręcznie odpowiedzieć. To prawda, że po dziesięciu latach wspólnego życia rozstałam się z Hubertem. Szczęśliwie nie byliśmy małżeństwem, więc udało się nam to rozwiązać bez pomocy instancji wyższych.

TS: Jak wasze dziecko zniosło to rozstanie?

DO: Z moich doświadczeń wynika, że to się dopiero okaże. Myślę, że udało nam się uniknąć sytuacji, które dla dziecka są trudne, z którymi nie umie sobie poradzić. Hubcio jest otwartym chłopcem. W szkole, wśród kolegów sam rozpoczął dyskusję na temat rozwodów i rozstań. Siedmioletni przyjaciele szczerze wymieniali się doświadczeniami w tej sprawie. Mam wrażenie, że dla Huberta ta otwartość była jakimś ujściem emocji i źródłem spokoju.

TS: To Pani nauczyła syna otwartości? Dużo ze sobą rozmawiacie?

DO: Dużo. Z nim nie da się nie rozmawiać. Kiedy pracuję do późna, nasze dyskusje nadrabiamy kosztem snu. Uwielbiam to, choć czasem przenikliwość dziecięcych obserwacji jest porażająca. Cieszę się, że mogę oglądać świat z tą jego świeżością. To ogromna nagroda za macierzyństwo. Zawsze wiedziałam, że chcę mieć dziecko. A jednak decyzja o jego urodzeniu jest dla aktorki chyba trudniejsza niż dla innych kobiet. Mimo to i producenci serialu, i dyrektor teatru przyjęli wiadomość o ciąży entuzjastycznie. Nie czułam, że świat został wywrócony do góry nogami, jak to podobno bywa. Za to radość z tego, że pojawił się Hubert, nie opuszcza mnie do dziś, chociaż czasem brakuje mi kilku godzin w ciągu dnia. TS: Syn i film, teatr i serial... Na co nie wystarcza czasu?

DO: O niektórych sprawach nawet nie myślę. Ja nigdy nie byłam kobietą spędzającą godziny u kosmetyczki czy na przymierzaniu ciuchów. Zimą, gdy wstaję przed świtem, zdarza mi się włożyć bluzkę na lewą stronę. Ale też zabawa modą jest dla mnie formą terapii. Kolor to źródło energii - są dni, że nie włożę nic czarnego, bo boję się, że "zniknę". Dodaję sobie wtedy mocy np. amarantową koszulą. Nie znoszę natomiast gotować. Jedzenie traktuję jako sposób na podtrzymanie funkcji życiowych. Ilość programów kulinarnych w telewizji napawa mnie przerażeniem. Irytację z powodu straty czasu w kolejce do kasy supermarketu rozładowuję kilkoma głębszymi oddechami. I myśleniem o tym, nad czym akurat nie miałam czasu się zastanowić, ostatnio na przykład: co jeszcze mogę dać synowi.

TS: A czego teraz potrzebuje?

DO: Bardzo bym chciała, by akceptował siebie, miał poczucie własnej wartości i był niezależny. Gdy wybiera zabawkę w sklepie, przypominam, że nie mnie ma się ona podobać, ale jemu. Kiedy Hubcio miał pięć lat, powiedział, że kocha mnie najbardziej na świecie. Odpowiedziałam wtedy, że każdy powinien najbardziej kochać siebie. I zapomniałam o tej rozmowie. Niedawno, siedząc w wannie, zapytał: "Mamo, czy ty najbardziej kochasz siebie?". Powiedziałam, że mamy mają z tym problem, bo najbardziej kochają swoje dzieci, ale że powinny próbować. A on na to: "Ale przecież jak miałem pięć lat, to powiedziałaś mi, że najbardziej trzeba kochać siebie". Ucieszyłam się, że to zapamiętał. Pewnego razu stwierdził przed lustrem: "Lubię te swoje pucki" - chodziło o okrągłe policzki, a potem jeszcze: "Nawet to lubię, że jestem największą gadułą w klasie". Niedawno nie mogłam go rano dobudzić. Spieszyłam się, więc powiedziałam: "Mógłbyś mi dziś trochę ułatwić życie". A on zaspany: "Nikomu nie będę ułatwiał życia". Zapytałam "Dlaczego?". Usłyszałam: "Bo nikt nie jest mną". Zaskoczyła mnie ta odpowiedź, ale na plus.

TS: Nie obawiała się Pani, że rośnie na egoistę?

DO: Nie, to nie to. Wciąż chce komuś sprawić przyjemność, kupić jakiś prezent, zaprosić na obiad, poczęstować słodyczami. W tym stwierdzeniu krył się inny sens. Tak naprawdę nie możemy nikomu ułatwić życia. Każdy dla siebie powinien być przyjacielem. Gdy spotykają się ludzie zaprzyjaźnieni z samymi sobą, może powstać między nimi prawdziwe, trwałe uczucie. A gdy są to dwie poszarpane dusze, rzadko udaje się nawiązać zdrową więź, pomóc sobie nawzajem. Zwykle to krótkotrwałe złudzenie. Potem każdy musi wrócić do siebie i samodzielnie się jakoś połatać.

TS: Pani też musiała? Udało się?

DO: Długo nie umiałam stanąć przed lustrem i powiedzieć: "Kocham siebie". Dziś już tak. Pierwszym krokiem było dla mnie czytanie książek psychologicznych. Jest takie zdanie: "Twój ból rozłupuje skorupę, która skrywa twoje zrozumienie". Pozwala odnaleźć źródło cierpienia. Uciekając od niego, wypierając go, nie pozbędziemy się przyczyn i nie uwolnimy od niego w przyszłości. Podróż do wnętrza siebie trwa chyba przez całe życie. To wiele dróg - psychoterapia, medytacja czy religia.

TS: Jakaś religia jest Pani bliska?

DO: Dalajlama mówił, że jedyną jego religią jest życzliwość. Piękne, proste i najtrudniejsze zarazem. Dla mnie wyznanie to sprawa drugorzędna, byle nie było fasadą, za którą nie kryje się nic prócz połamanego kręgosłupa i pokiereszowanej duszy. Brzmi to wszystko serio, a ja uważam, że jedną z podstawowych wartości w życiu jest śmiech, dystans do własnych niepowodzeń. I dobrze zdobyć się na to od razu, a nie dopiero po latach. To poprawia samopoczucie. Choć z moim samopoczuciem po udzieleniu wywiadu zwykle nie jest najlepiej. Przeważnie już nie jestem pewna, czy wierzę we wszystko, co powiedziałam. Czuję się, jak muzułmanin po zrobieniu mu zdjęcia. On podobno obawia się, czy ma jeszcze duszę, a ja - czy to nadal są moje myśli i przekonania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji