Artykuły

"Oni" nowi i Lautreamont stary

Wygląda na to, że życie teatralne W Warszawie powoli wraca do normy, można tak powiedzieć przynajmniej jeśli chodzi o ilość premier. I choć z całą pewnością, jak zwykle ilość nie zechce za żadną cenę przejść w jakość, to jednak częste premiery gwarantują rozwój teatru, myślenia o nim, a może nawet pewnego dnia wywołają jakiś twórczy ferment. Na razie dwa przedstawienia warte uwagi i z całą pewnością niemożliwe do podsumowania jednym, ostrym jak brzytwa słowem; niedobre. By jednak nie popaść w recenzencką łatwiznę i nie użyć słowa-wytrychu - interesujące, czym prędzej przechodzę do rzeczy.

POUR EPATER STARE CIOTKI?

"Sny" Lautreamont w Teatrze Studio wyreżyserował Mariusz Treliński, twórca filmowej wersji "Pożegnania jesieni", debiutujący teraz w teatrze. Można by powiedzieć, że jak na debiutanta jego spektakl jest imponujący, z drugiej strony jednak, jak na najlepszy teatr w Warszawie, to niestety za mało.

Scenariusz jest swego rodzaju biografią rzeczywistą i fantazmatyczną Lautreamonta. Informacje o jego krótkim, dwudziestoczteroletnim życiu stanowią konstrukcję, w którą wpisano fragmenty "Pieśni Maldorora". Ten niegdyś skandalizujący tekst dziś zdaje się nieco zwietrzały i chyba trochę nie wypada traktować go poważnie, niezależnie od tego, co sami najbardziej na świecie lubimy czytać pod kołdrą, spod której wystają tylko nasze czerwone uszy. Niestety, cala pierwszą część spektaklu jest całkiem serio, bez cienia dystansu wobec tekstu. Przy pomocy chwytów scenicznych wyję tych z gotyckich powieści frenetycznych usiłuje się wręcz wzmocnić efekty, a stąd już tylko krok do grafomanii i niezamierzonej śmieszności.

Sprawę pogarsza scenografia Andrzeja Majewskiego, która po pierwsze jest znacznie przeskalowana, jakby pomyślana dla sceny w Teatrze Wielkim, a po drugie nieznośnie pachniała jeszcze dzień po premierze świeżą farbą, co w czujnym recenzencie musiało wzbudzić od razu podejrzenia. I rzeczywiście, okazało się, że cały spektakl jest jeszcze bardzo świeży, niedograny i niedoszlifowany, a za to można winić wyłącznie reżysera. Co prawda druga część jest znacznie lepsza. Pojawiają się od dawna oczekiwane cudzysłowy i dystans. Już na samym początku w uchylonych drzwiach widać kiczowaty, wielki księżyc w nowiu, jawnie teatralny, jawnie ironiczny. Znika śmiertelna powaga i zadęcie, z jakim traktuje się tekst, który pewnie ze względu na to, że ma około 120 łat, nieuchronnie musiał stać się ramotą, w sam raz właśnie pour epater stare ciotki, i może jeszcze zbuntowanych nastolatków, którzy nielicznie przybyli na spektakl zgotowali rozproszoną po całej sali, stojącą owację.

A jednak, jak już wspomniałem, nie da się, na szczęście, skwitować tego spektaklu zbyt łatwo, jednoznacznym przymiotnikiem. Decydują o tym przede wszystkim dwie rzeczy: po pierwsze uroda sceniczna niektórych obrazów i uczynienie głównym tematem przedstawienia losu artysty. Wnętrze pokoju, gdzie powstają fantazmaty i perwersyjne rojenia, zdobią sztuczne kwiaty ukryte pod szklanymi kloszami. Jest w tym coś szalenie dekadenckiego i kto wie, czy rzeczywiście nie nastały w Polsce czasy, w których sztuka uwolniona od obywatelskich powinności, ale będzie zajmowała się już wyłącznie tama sobą, Może rzeczywiście nadeszła już pora, by Wielkiej Improwizacji z "Dziadów", obarczonej kontekstem narodowym przeciwstawić wielką improwizację Maldorora, którą chyba nazwać trzeba by improwizacją analną.

Właściwie, gdyby spektakl został precyzyjniej dopracowany, i skrócony, to może w ogóle nie byłoby się czego czepiać, ale tak jest przecież zawsze, że większość nieszczęść wynika z niedbałości, niechlujstwa, bądź braku czasu. Wszystko to prowadzi do partactwa, a to nie ma ze sztuką zupełnie nic wspólnego. Czyżbyśmy teraz, w okresie przejściowym skazani byli na niedoskonałość i na olśniewające czasem pomysły reżyserów? Może teraz taki czas, że wszystko musi być nie tak jak trzeba i nie do końca?

Idealnym rozwiązaniem byłoby amputowanie Lautreamontowi pierwszej części. W wielkiej konfidencji donoszę, że część druga zaczyna się kwadrans po ósmej. Jeśli przyjdziemy wtedy do teatru, spędzimy prawie udany wieczór, na prawie udanym przedstawieniu.

NASI "ONI"

"Oni" - wystawieni przez Rudolfa Ziołę w Teatrze Powszechnym - nasi, bo przecież chwilowo nie ma żadnych ich onych. Co prawda nie tak dawno "Res Publica" w swoim słowniku minionej dekady donosiła o nowych onych, że są jeszcze gorsi od tamtych, ale to był żart. Tymczasem, jeśli się bierze do ręki ten dramat Witkacego, to pytanie o to kim są oni jest pytaniem pierwszorzędnym. Do niedawna odpowiedź na nie była dziecinnie prosta. Teraz jest trudniej, choć objawy zbydlęcenia, o którym pisał Witkacy widoczne są wszędzie i może jeszcze intensywniej niż kiedyś.

Zioło zrobił przedstawienie o wszystkich onych naszego stulecia i wszystkich tego stulecia artystach - improduktywach, uosobionych przez przeestetyzowanego kolekcjonera. Trudno się w tym wszystkim połapać, a życie, które dopisuje konteksty, rzecz jeszcze bardziej komplikuje. Eo czyż Witkacy mógł przewidzieć, że prezydent Wałęsa będzie używał składni i stylistyki właściwej dla pułkownika Abłoputo. (Zdanie "Jak masz wyrzuty, to idź do dermatologa" odnoszące się do wyrzutów sumienia, nieodparcie kojarzy się ze słynnym "Stłucz pan termometr...") Tak więc wyznacznikiem czasu akcji jest postać szansonistki Rosiki Pran-gier grana przez Joannę Żółkowską, a właściwie jej kostiumy, upodabniające ją najpierw do kobiet z obrazów Lautreca, potem do Mary lin Monroe, i w końcu do Madonny. Zmieniają się również kostiumy ekipy Abłoputo (Władysław Kowalski), by w końcu osiągnąć doskonałą tandetność biznesmenów-nuworyszy i wnętrze salonu Bałandaszka przekształcane stopniowo z zimnego i wysmakowanego w smutną ruinę. Wśród onych jest jeszcze drużyna dziarskich chłopców - męski kolektyw, który łatwo można przekształcić w drużynę faszystowską, bądź komunistyczną. Tym razem młodzieńcy opowiedzieli się po stronie komunizmu. Co chwila będą przemierzać scenę już to z przyrządami geometry, już to siejąc ziarno, a w salonie Bałandaszka zainstalują drewniany słup i szczekaczkę. Teuan, latający na rowerze nad głowami aktorów (tak, latający! - to jeden z fajerwerków reżysera) odziany jest w czerwoną rubaszkę, ale ze lśniącego materiału godnego rodzimej prowincjonalnej dyskoteki.

Trudno się w tym połapać, jakby reżyser za wszelką cenę chciał uniknąć jednoznaczności sugerując, że pni są dwudziestowiecznym wynalazkiem, który będzie już zawsze towarzyszył ludzkości. Dyskrecja i nienahalność jest w świecie sztuki cnotą. Podoba nam się, kiedy wkradający się oni zatykają stojący w głębi sceny, szeroko otwarty fortepian czerwoną kołdrą (oczywiście czerwona jak krew). Cieszymy się, kiedy dostrzegamy, że na początku przedstawienia tył sceny wypełnia miejsce dla orkiestry: są pulpity dla nut, ale krzesła ustawione są jak w kawiarni, wokół okrągłych stolików. Cieszymy się, bo rozumiemy te znaki, nawet potrafimy jakoś zinterpretować to, że wielokrotnie zgwałcona służąca Ficia po swoim ostatnim tekście "Nie ma zaświata. Ja sama już w nic nie wierzę. A żyć tak ciężko, tak okropnie ciężko" pobiegnie w głąb sceny i na czarnym murze wymaluje białym sprayem napis "Acid house". Wszystko to z osobna rozumiemy, a mimo to trudno pojąć, co nam tak naprawdę zagraża, kim są oni.

W najnowszej premierze Teatru Powszechnego można pochwalić niemal wszystko: grę Joanny Szczepkowskiej, muzykę Janusza Stokłosy, scenografię Andrzeja Witkowskiego i reżyserię Rudolfa Zioło. Kłopot jest dopiero wtedy, kiedy trzeba by pochwalić przedstawienie jako całość. Ale nie ma się czym przejmować. Oni, czyli krytycy, sami pewnie już nie wiedzą czego chcą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji