Artykuły

Kiedy znów zakwitną jabłonie

Gdyby komuś przyszło kiedyś do głowy sporządzenie listy teatralnych przebojów minionego czterdziestolecia, na jednym z czołowych miejsc musiałoby się znaleźć widowiska Agnieszki Osieckiej Niech no tylko zakwitną jabłonie. Tytułu tego dokładniej przypominać chyba nie muszę; był to - wielu z czytelników zapewne pamięta - jeden z największych szlagierów lat sześćdziesiątych, który, prócz publiczności, zdobył również uznanie krytyki, wyrażone chociażby główną nagrodą na wrocławskim Festiwalu Polskiej Dramaturgii Współczesnej w 1964 roku.

Czymże zafrapowało wszystkich to widowisko, na określenie którego słowo "dramat" wydaje się być użyte nieco na wyrost? Pomijając atrakcyjną dla widza formę, był to spektakl, który w cztery lata po Kartotece, a na rok przed Tangiem - na swój specyficzny sposób, odwołując się do wspomnień i sentymentów, mówił nadspodziewanie dużo o Polakach z początku lat sześćdziesiątych. Starszym przypominał ważny fragment ich biografii, przez pewien czas skrupulatnie wymazywany z życiorysów: lata międzywojenne, tak niedawne, a już tak odległe; dla pokolenia Osieckiej - ludzi STS-u i "Bim-Bomu" - był rozliczeniem się z własną, ludowo-demokratyczną młodością, którą najpierw ubrano w zetempowskie koszule, a potem przystroiła się manifestacyjnie w czarne swetry. Był to rozrachunek liryczny, trochę nostalgiczny, a trochę gorzki; czuło się już wyraźnie, iż kończy się "sezon kolorowych chmur", z obłoków trzeba było wrócić do rzeczywistości. By jednak nie kończyć swego, bądź co bądź jubileuszowego, widowiska w tonacji minorowej, autorka zaproponowała jako finał, a zarazem tytuł spektaklu przekorną w swym buńczucznym optymizmie piosenkę Afanasjewa, w programie zaś, by nie było wątpliwości, umieściła stanowcze wyznanie: "Wierzymy w naszą szczęśliwą gwiazdę".

Minęło dwadzieścia lat... Lat, w ciągu których owa szczęśliwa gwiazdka świeciła nam dość zmiennym blaskiem, a były chwile, iż wydawało się, że bodaj już całkiem zgasła. Minęło sporo lat i oto znów, jak gdyby czas nagle cofnął się, na stołecznych murach pojawił się ten sam znajomy tytuł: Niech no tylko zakwitną jabłonie!!! Ten sam, a jakby inny, bo zakończony teraz trzema wykrzyknikami, których dawniej na pewno nie było, wykrzyknikami, pośród szarej, ubłoconej nie sprzątniętym śniegiem ulicy, drażniącymi swym zawadiackim optymizmem. Jest w tym zadziornym tytule jakaś dziwna siła, która tym, którzy oglądali przed 20 laty prapremierowy spektakl, każe skonfrontować swe wspomnienia z nową inscenizacją, a tym, którzy, podobnie jak ja, z przyczyn powiedzmy - metrykalnych, prapremiery nie widzieli - zderzyć się z ciągle żywą legendą.

Nie jestem pewien, czy i jedni, i drudzy, po obejrzeniu spektaklu, w Teatrze Współczesnym nie doznali uczucia pewnego zawodu. I to wcale nie dlatego, że najnowsza inscenizacja Jabłoni jest nieudana, przeciwnie, ale dlatego, że jest ona po prostu inna od tamtej sprzed lat dwudziestu, która - poddana idealizującemu działaniu pamięci - dla wielu widzów, oczekujących powrotu dawnych dobrych wspomnień, pozostanie zapewne niedościgłym wzorem. Trudno jednak oprzeć się przekonaniu, że wystawienie Jabłoni w dawnej wersji byłoby dziś - jeśli widowisko miałoby mieć jakiś sens, czymś więcej niż tylko składanką odgrzewanych przebojów - chyba niemożliwe. Byłoby niemożliwe przede wszystkim dlatego, że my wszyscy jesteśmy już inni, starsi, bogatsi o rozmaite doświadczenia, o których wówczas nam się jeszcze nie śniło. Że - tak jak postaciom z programu do spektaklu - przybyło w naszych życiorysach kilka następnych linijek. A niewiele jest chyba takich spektakli, które - jak Jabłonie - manifestacyjnie się do tych doświadczeń odwołują, których sens polega na tym, że to, co na scenie, staje się głębsze, mądrzejsze przede wszystkim dzięki nam, widzom.

Autorzy najnowszej wersji Jabłoni - Agnieszka Osiecka i Krzysztof Zaleski, rozumieją doskonale, że dziś, po dwudziestu latach, spektakl ten, prócz zapisu naszych doświadczeń ostatnich dwóch dziesięcioleci, winien podjąć również próbę oświetlenia tego, co było przedtem - lat międzywojennych i powojennych - z nieco odmiennej perspektywy. Czas zaciera kontury i dlatego to, co kiedyś było wyraźne i oczywiste, dla obecnego widza mogłoby wydać się niezrozumiałe. I tak na przykład pierwsza część widowiska, obejmująca lata 1918-1939, jawi nam się w najnowszej wersji nie jako chronologiczny zapis czasu i charakterystycznych dla niego problemów, ile raczej mozaika falujących nastrojów: od radości wywołanej odzyskaniem niepodległości, poprzez obawy związane z wahaniami koniunktury, futurystyczne fascynacje "miastem, masą, maszyną", zauroczenia nową włoską modą na czarne koszule, aż po niepokoje z powodu "postępującego od zachodu zachmurzenia". Myślę, że dzięki precyzyjnemu odtworzeniu emocjonalnego klimatu tamtych czasów, udało się realizatorom przybliżyć je współczesnemu widzowi, któremu nadziei i rozczarowań również nie brakowało.

Cóż zatem nam zostało z tych lat, skoro konflikty już dawno przebrzmiały, a różni Jaśniepanowie, Kokoty Mimi, Rekiny Finansjery jawią się nam dzisiaj niby kukiełki z jakiegoś zapomnianego teatrzyku, które na scenie Teatru Współczesnego ożywają na moment, by zaraz zniknąć za kulisami?

Najważniejszą nicią, łączącą lata minione ze współczesnością jest - zdaniem inscenizatorów - po prostu piosenka, która bez większych strat przetrwała wojny, rewolucje, przypływy i odpływy rozmaitych mód, z małych teatrzyków przeszła, upaństwowiona, na wielkie estrady, a mimo to nie utonęła w zalewie szmiry i tandety. Pewnie dlatego, iż w przeciwieństwie do wielu naszych współczesnych "szlagierów" - tworzona była i wykonywana przez mistrzów w swoim fachu, którzy banalne często szlagworty potrafili rozbudować w małe scenki dramatyczne - liryczne, tragiczne, łzawe - ale zawsze dopracowane w każdym szczególe. Dziś już praktycznie mało kto pamięta, jak interpretowały je Zula, Lena, Pola czy Mira, ich sztuka jest już tylko legendą, pozostały natomiast teksty i muzyka, które - jeśli tak jak dawniej trafią w ręce fachowców - mogą znów bawić czy wzruszać. W Teatrze Współczesnym tacy fachowcy się znaleźli, chociażby - Wiesław Michnikowski (demoniczny Graf Andriej) - w mistrzowskim, subtelnie balansującym na granicy parodii pastiszu słynnego romansu Wertyńskiego - adresujący swe miłosne westchnienia ku Madame Irene (Pola Raksa w świetnej niemej etiudce; kto mi odpowie, dlaczego ta doskonała aktorka od lat nie zagrała w macierzystym teatrze żadnej większej roli?), czy też Maria Pakulnis (Inteligentna Inżynierowa Nowoczesna) i udanie debiutujący Jerzy Klesyk (Ubogi Zakochany) w zaaranżowanej na nowo piosence, a właściwie już całej scence na kanwie Dymku z papierosa. Jest też mocny akcent dramatyczny, a więc słynny song Meine jidysze Marne, w którym zbierała kiedyś oklaski wzruszonej widowni Hanna Skarżanka, a teraz jest benefisem Krystyny Tkacz.

O kilku jeszcze scenach i wykonawcach powinno się właściwie napisać, ale przecież sekwencja przedwojenna to dopiero połowa widowiska, które - w założeniu - oparte było na swoistej symetrii, porównaniu dwóch dwudziestoleci. W najnowszej wersji ta zasada chwieje się, po drugiej stronie przybyło przecież następnych dwadzieścia lat, a mimo to ta część jest krótsza, może nawet - za krótka. Agnieszka Osiecka i Krzysztof Zaleski są wyjątkowo powściągliwi w przypominaniu faktów z własnych biografii, może dlatego, że wspomnienia te są stosunkowo świeże i że prócz tych, które wywołują uśmiech, są też i takie, które niosą gorycz.

Wczesne lata pięćdziesiąte jawią nam się w satyrycznym skrócie jako czasy dość groteskowe: z jednej strony zakochani w swych suwnicach i traktorach przodownicy pracy (znów Jerzy Klesyk - Bohater Pozytywny i Beata Poźniak - Kasia Traktorzystka), z drugiej - nie dający się uspołecznić bikiniarze: kolorowe skarpetki, buty "na słoninie", nastroszone plerezy (świetny duet - Marcin Troński, Piotr Wyszomirski). Czasy wypełnione przekraczaniem norm i studiowaniem klasyków, gdy życie płynęło w myśl dyrektywy Kolegi z Dzielnicy (Adam Ferency): "Ma być radośnie i wesoło!", a wszelkie problemy wyniosły się do kraju za wielką wodą, "gdzie uciska brata brat". Dopiero w Październiku, zasygnalizowanym w spektaklu fragmentem Pamiętnego Przemówienia, okaże się, że życie "kochanków z ulicy Kamiennej" wcale nie miało barwy różowej. Ten okres, wydawałoby się - najbliższy sercu Osieckiej, rysuje się w spektaklu bardzo skrótowo, tak jakby autorka o pewnych sprawach nie chciała dziś mówić, podobnie zresztą jak i lata sześćdziesiąte, których ostentacyjnej szarości nie rozjaśnią nawet tytułowe Jabłonie. I dopiero lata siedemdziesiąte - ujęte w sekwencji festiwalowej - zajaśnieją pełnym blaskiem telewizyjnych jupiterów i oszałamiającej kreacji p. Dzidy - prezenterki (postaci jakby skądś znajomej) która parafrazując słowa piosenki obwieści nam, że "będziemy mieli pompę". No i mieliśmy. Nawet wtedy, gdy nasze złudzenia już się całkiem rozwiewały, gdy znów do głosi doszedł kolejny "polski miesiąc" w niedalekim od Gdańska Sopocie trwał, jak gdyby nigdy nic festiwal... Jak w dowcipie Mleczki: orkiestra grała do końca...

To chyba jedna z najcelniej szych scen spektaklu, może dla tego, że zawsze łatwiej podsumowywać to, co minęło, co już jest zamkniętym rozdziałem, niż to co trwa. Stan naszego ducha "po grudniu" usiłuje co prawda oddać kilka piosenek, ale napisanych dużo wcześniej i jakby w innej sprawie, dlatego - może poza świetną, pełną żółci piosenką Osieckiej Sztuczny miód w wykonaniu niezawodnej Krystyny Tkacz - można by dyskutować nad słusznością niektórych pomysłów. Rozumiem, z spektakl domagał się puenty, o tę nie było łatwo. Bo jak właściwie powinna być puent Jabłoni anno 1984? Może tak jak 20 lat temu? W finale aktorzy podejdą więc do rampy próbując zanucić tytułową piosenkę, lecz po kilku taktach melodia opadnie. Puenty więc nie będzie, tak jak nie będzie finałowego optymizmu i wyznań wiary. Pozostanie - nadzieja.

* * *

Ponieważ słowo "nadzieja" jest dość ważnym motywem spetaklu, powtórzone też zostało trzynaście razy w scenopisie spektaklu, specjalnie ułożonym przez Osiecką do programu, spróbuję więc i ja, na zakończenie, pociągnąć nieco ten wątek, choć w trochę inną stronę.

Zazwyczaj zdarza się tak, iż na końcu swego sprawozdania recenzent umieszcza tzw. akcenty optymistyczne: snuje prognozy na przyszłość, doradza "tak trzymać", jeśli przedstawienie jest przyzwoite, lub - jeśli nie - wyraża wiarę w to, że jutro na pewno będzie lepiej. Najczęściej tak bywa, iż siła tych aktów strzelistych jest znikoma, a właściwie żadna; nadzieje, które pracowicie krzesał z siebie krytyk, rozsypują się jak domek z kart, czasem już przy najbliższej premierze. Pozostaje gorycz i niesmak - uczucia, jak wiadomo, przykre.

W takim nastroju, spotęgowanym kilkoma niedawnymi wojażami po kraju, zasiadłem na widowni Teatru Współczesnego.

Obejrzałem spektakl uczciwy, nie schlebiający łatwym upodobaniom widza (a można było!), celny w diagnozach, rzetelnie przygotowany i dobrze wykonany przez zgrany, rozumiejący swe zadania młody w swej zasadniczej części zespół, w którym solistów na razie niewielu, ale są szanse, że i ci się pojawią. Pamiętam tych aktorów sprzed kilku lat, tuż po szkole, trudno też zapomnieć o pierwszych gorzkich doświadczeniach Krzysztofa Zaleskiego. Zestawiwszy te nie najlepsze wspomnienia z doświadczeniem ostatnich sezonów, ze Smokiem, Ślubem i Mahagonny, pomyślałem, że może warto by powrócić do dawnej praktyki kończenia recenzji jakimś zwrotem ku przyszłości. A więc niech tak się stanie: stawiam na młody zespół Teatru Współczesnego, może godnie zastąpi swych starszych, wspaniałych kolegów. Niech to będzie moja prywatna nadzieja. Może mi się spełni. A jeśli nie - zastrzegam od razu - pretensję będę miał tylko do siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji