Artykuły

"Mahagonny" we Współczesnym

Dzień po dniu dostaliśmy w Warszawie dwie premiery muzyczne. W "Syrenie" - "Madame Sans Gene", we "Współczesnym" - "Mahagonny" Bertolta Brechta i Kurta Weilla. Ten pierwszy teatr tradycyjny wspierający swój repertuar muzykę, ten drugi, można powiedzieć, od czasu do czasu muzykujący. Choć w ciągu jednego sezonu "Mahagonny" po "Pastorałkach" było już drugim wodewilem.

No więc gdy tak dzień po dniu patrzyliśmy na owe spektakle, nie bez zaskoczenia spostrzegłem, że w sprawianiu wokalnych popisów lepiej przedstawia się Teatr Współczesny przy ulicy Mokotowskiej niż rewio wy przy Litewskiej. I nie szkodzi. Ileż to bowiem było narzekań ze strony krytyki na niesprawność wokalną nowych roczników aktorskich, tymczasem coraz częściej trafiamy na stołecznych scenach na najmujące popisy muzyczne. Wspomnę tylko spektakle w Polskim i Narodowym.

Przedstawienie "Mahagonny" w inscenizacji i reżyserii Krzysztofa Zaleskiego jawi się nadspodziewanie pięknie. Młody reżyser zarekomendował tym spektaklem nie tylko dobry słuch muzyczny, lecz i biegły warsztat artystyczny - rzemieślnika w tym trudnym gatunku scenicznym. To jest po prostu fachowe przedstawienie. Muzyka, słowa, kompozycja planu scenicznego, przypominająca doświadczenia filmu, tworzą dzielne opowiadanie, które zatrzymuję uwagę od początku do końca. Ujmuje dodatkowo dobrą ekspresją ruchu i gestu aktorskiego, nic nie gubiąc z klimatu, tej przecież lupanarowej opowieści, a nie ulegając płaskim zagrywaniom pod publiczność. Dorodne dziewczyny i sympatyczni chłopcy z godną uznania dyscypliną grają swoje role w tym, jak to się mówi, nie polskim gatunku.

I trzeba tu jednym tchem podnieść zasługi Jerzego Satanowskiego, który do tych muzycznych powinności świetnie przygotował zespół aktorski. A także napisał muzykę do dwóch songów "Jenny i Jim" oraz "Jutro". Dodajmy, że słowa do nich, na motywach utworów Brechta, wyszły spod pióra J. St. Burasa. I słowo o tym, że do przedstawienia wprowadzono sławny song "Surabya Jony" z "Happy End'u" D. Lane'a, pod którym to pseudonimem także ukrywała się fabryka dramatyczna "Brecht i spółka". Wystawił ten "Happy End", przed około 15 laty, Stary Teatr w Krakowie za dyrekcji Zygmunta Hubnera.

W zespole dwie gwiazdy: Krystyna Tkacz w roli wdowy Begbick i Stanisława Celińska jako Jenny Hill. I Wojciech Wysocki (Jim Mahoney) - zawadiacki i liryczny ile trzeba. I reszta zespołu na miejscu. Także scenografia Wiesława Olki i Krzysztofa Baumillera oraz kostiumy Ireny Biegańskiej.

Na zakończenie dwa słowa o sztuce Brechta i Weilla, tej świetnej dwójki znanej u nas przede wszystkim z "Opery za trzy grosze". Myślę, że "Mahagonny" specjalnie nie ustępuje sławnej "Operze" w urodzie songów. Tematycznie zaś jest pokrewna, jak zresztą spójny jest cały teatr Brechta, będący instrumentem praktyki społecznej. Tak w swoim nurcie klasycznego dramatu, jak i widowisk tego typu, co opera "Mahagonny". Namawiam do obejrzenia spektaklu we Współczesnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji