Artykuły

Tragedia winy i kary

"Fedra" jest tragedią raczej u nas, a zwłaszcza w Warszawie nieznaną. Ten utwór osiemnastowieczny wyrosły z mitologii greckiej i z tragedii Eurypidesa, grywany chętnie na scenie warszawskiej w pierwszej ćwierci ubiegłego stulecia po raz ostatni przedstawiany był publiczności warszawskiej w roku 1889 (jak o tym donosi znakomity sumienny przegląd spektakli, zamieszczony w programie przez Stanisława Dąbrowskiego). Parę więc pokoleń warszawiaków nie widziało nigdy "Fedry" na scenie i znało ją tylko z tego, że "przechodzono" tę tragedię w szkole, co jak wiadomo z doświadczenia nie zawsze przyczynia się do pokochania utworu.

Co więcej, w ojczyźnie Racine'a grywana jest ta tragedia wyłącznie na tradycyjnej scence paryskiej Komedii Francuskiej i to bez żadnej tendencji do jej unowocześniania.

A przecież "Fedra" licząca 280 lat jest i dziś niesłychanie aktualna i w sposób wstrząsający ukazuje odważne zagadnienie występnej miłości a nade wszystko wyższe od niego zagadnienie odpowiedzialności za popełnione winy.

Boy Żeleński, znakomity tłumacz "Fedry" nazwał Racine'a "najromantyczniejszym z klasyków". Trudno o trafniejsze określenie, potwierdzono zresztą tym, że to przecież Racine zapewne a nie Eurypides dał początek Schillerowskiemu "Don Karlosowi", "Mazepie" Słowackiego i innym utworom romantycznym, opartym na "fedrowskim motywie" miłości macochy do pasierba.

Może to ów romantyzm racinowski przybliża nam rozgrywający się na scenie dramat winy i odpowiedzialności za nią. Już ten właśnie fakt bliskości starczyłby do zagrania "Fedry" przed dzisiejszą publicznością.

Zwłaszcza, gdy teatr rozporządza do zagrania tytułowej roli taką artystką, jak Irena Eichlerówna.

RADA jestem, że nie widziałam spektaklu "Fedry" z Eichlerówna w tejże reżyserii Horzycy w Poznaniu w roku 1949: tym bardziej bowiem zaskoczyło mnie teraźniejsze przedstawienie w Teatrze Narodowym.

Normalnie biorąc, widz idący na tego rodzaju spektakl odczuwa pewną tremę. Racine to w opinii wielu długie tyrady, nabrzmiałe tragizmem i patosem, to wielkie namiętności, idące przeciwko sobie do walki, to świat starożytny na koturnach. To było może dobre na scenie sprzed lat kilkudziesięciu, gdy lubowano się w takim właśnie teatrze, ale nie dla dzisiejszego widza.

Całe to uprzedzenie pryska jednak, gdy na scenie w pierwszym akcie zjawia się Fedra - Eichlerówna. Drobny, zmęczony i jak gdyby niecierpliwy krok od razu zapowiada czysto ludzkie podejście do tej tak odległej starożytnej postaci, a głos, którym przemawia, niczym nie zapowiada bezdusznych tyrad i deklamacji, ale jakieś głęboko ludzkie, a więc bliskie każdemu wyznanie. Właśnie wyznanie. Bo całą rolę Fedry tak pojętą jak to pokazuje reżyseria Horzycy i wykonanie Eichlerówny traktować należy jako jedną wielką spowiedź za popełnione winy. Spowiedź wstrząsającą tym bardziej, że Fedra nie czuje dość sił, by wyrzec się grzechu, jakiego jest świadoma, by wydrzeć z serca kazirodczą miłość, która w własnych oczach czyni z niej potwora. Racine szedł konsekwentnie w ukazywaniu Fedry jako osoby, żałującej swych grzechów i nie pomnażającej ich nową ohydą. Dlatego też zmienił wersję eurypidesową, która kazała Fedrze rzucić kalumnię na Hipolita, a oszczerczynią uczynił powiernicę Fedry Enonę. "Moim zdaniem" pisał Racine w przedmowie do "Fedry" potwarz jest czymś zbyt niskim i ciemnym, by wkradać ją w usta księżnej, okazującej poza tym tyle uczuć szlachetnych i dostojnych". Fedra Eichlerówny budzi w widzu szczere współczucie i mimo jej winy sympatię: w świetle własnych słów Racine'a jest to więc zgodne z jego zamierzeniem.

Kreacja Eichlerówny w "Fedrze" zasługiwałaby na oddzielne studium analityczne. W krótkim sprawozdaniu trzeba tylko jeszcze raz podkreślić to o czym już była mowa: ludzkość tej postaci w jej interpretacji, Wszystko się na to w jej grze składa. I owa niepowtarzalna a właściwa tej aktorce monotonia głosu, drgającego przy tym jakimś powstrzymywanym szlochem, ruchy powolne, leniwe jak gdyby odrętwiał, i nagle gwałtowne podrywy jej ciała w momentach, gdy zostaje trafiona tragiczną dla niej wieścią, zupełnie tak jak gdyby cios moralny równał się uderzeniu fizycznemu. Jej niski głos, który w momencie, gdy dowiaduje się o miłości Hipolita do Arycji staje się na jedno mgnienie głosem skrzywdzonego dziecka ("Coś powiedział, panie?") i każdy gest jej wyciągniętych ramion, jej splecionych palców, każde przymknięcie powiek w bólu, który znieść nie może światła słońca.

Taką jest Eichlerówna jako Fedra.

NIC dziwnego, że inne postaci przy niej raczej gasną, mimo że reżyseria nie usunęła ich bynajmniej w cień. Igor Śmiałowski wygląda pięknie, mówi wiersz racinowski w ślicznym przekładzie Boya ze zrozumieniem i uczuciem, ale on właśnie wchodzi chwilami na koturny, na które nie wspina się Eichlerówna. Danuta Szaflarska popełnia za to odwrotny grzech: jest zbyt współczesna jako ateńska Arycja, a tej współczesności nie usprawiedliwia jak Eichlerówna mocną dozą poezji: to dzisiejsza miła zakochana panienka ubrana w strój grecki.

Zdzisława Życzkowska w niewdzięcznej roli zauszniczki, która przekroczyła granice swego oddania Fedrze, Kazimierz Wichniarz w roli zdradzonego Tezeusza, Władysław Bracki jako ochmistrz Hipolita grali poprawnie, ale bez większego efektu.

Miłym młodzieńczym zjawiskiem na scenie jest Elżbieta Luxemburg w roli powiernicy Arycji Ismeny. Podobną rolę u boku Fedry gra Danuta Wodyńska.

Muzyka Maklakiewicza w najbardziej emocjonalnych momentach akcji działała wzruszająco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji