Artykuły

Histeria liryczna

Grzegorzewski pisze własny dramat na podstawie "Ulissesa". Dramat, w którym zajmuje się swoimi obsesyjnymi tematami: rolą sztuki i miejscem artysty, granicami wolności i odpowiedzialności.

"Leopold Bloom wchodzi w pasmo jaśniejszego światła na przodzie sceny, zwraca twarz ku widowni i w zupełnej ciszy, wpatrzony w widownię, wysuwa powoli język, a później jego zakrzywionym końcem dotyka czubka nosa". Tak zaczynało się przedstawienie "Bloomusalem" ćwierć wieku temu w Ateneum. Blooma grał Marek Walczewski. Teraz też Walczewski rozpoczyna spektakl i też wyciągniętym językiem dotyka czubka nosa. Tyle tylko, że Walczewski to już nie Bloom. Gra Rudolfa, ale zaczyna spektakl po Bloomowsku, jest cytatem z przeszłości. Dopiero odwołując się do przeszłości, można zacząć budować "Nowe Bloomusalem".

NAUCZYLIŚMY SIĘ JĘZYKA GRZEGORZEWSKIEGO JAK PACIERZA

Teraz już wiem na pewno, że ćwierć wieku w dziejach teatru to prawdziwa wieczność. Czas nie do odnalezienia. W roku 1974 premiera Grzegorzewskiego (w Ateneum skłonnym wówczas do teatralnych eksperymentów!) wywołała wielkie poruszenie, spór o prawo teatru do eksperymentu, pohukiwania o awangardowości, o prawie widza do rozumienia, a więc o konieczności uzasadnienia każdego teatralnego gestu. Redakcja "Dialogu" w "Próbach zapisu" z troską "pochylała się" nad dziełem: "Spektakl, który dziś chcemy przedstawić czytelnikom, budzi żywe dyskusje i sprzeczne opinie, od zachwytów do utyskiwań". Powołano sztab łudzi do wykonania opisu-zapisu nowymi, eksperymentalnymi metodami teatrologicznymi. Tekst Ewy Bułhak, w którym oko czytelnika prowadzą rozrysowane wektory, wyglądał pewnie równie awangardowo jak samo przedstawienie. Obok niego tradycyjna (i niezbyt przychylna) recenzja Marty Piwińskiej: bloomusalem jest poważnym eksperymentem teatralnym. Jego twórcy poważnie potraktowali własną awangardowość, aktorzy poważnie traktują swe trudne zadania i wykonują je z podziwu godną sprawnością, widzowie też traktują rzecz poważnie, zarówno w pierwszej jak w drugiej części, kiedy posłusznie wędrują po foyer, starając się awangardowo coś zobaczyć za swoje pieniądze. Nikt się nie śmieje". Piwińska wyraża też dezaprobatę dla eksperymentowania teatralnego z tekstami, które same są już eksperymentami.

Nauczyliśmy się języka teatru Jerzego Grzegorzewskiego jak pacierza. Nic dziwnego, było na to sporo czasu i sporo okazji. Nawet dla takich jak ja, którzy nie widzieli premiery "Bloomusalem" z przyczyn zwanych obiektywnymi. A może zwłaszcza dla takich jak ja, dla których Grzegorzewski był w teatrze zawsze, stanowiąc część serdecznego teatralnego pejzażu. Ani to eksperyment, ani awangarda, po prostu teatr, nowy teatr podejrzewany o postmodernizm, choć przecież znacznie bliżej mu do modernizmu. "Nowe Bloomusalem" jest koronnym dowodem na to, że Grzegorzewski, niegdysiejszy buntownik i eksperymentator, stał się klasykiem własnego stylu. Z tego pewnie wynika melancholijno-liryczny ton, który zdominował przedstawienie.

INTENSYWNOŚĆ WIERSZA

Kiedy wchodzimy na widownię, kurtyna jest otwarta. Jest czas, by przyjrzeć się całej pięknej i skomplikowanej scenografii, która stanowi osobne dzieło sztuki. Nie wiem, ile ma wspólnego z przestrzenią, w której wędrował Bloom, na pewno został jej tramwajowy charakter i łatwość dowolnych transformacji. Ale wszystko w niej wywodzi się z teatralnej rekwizytorni Grzegorzewskiego. Na pierwszym planie (scenę powiększono o kilka pierwszych rzędów foteli) dół wypełniony potężnymi białymi bryłami. W spiętrzeniu wyglądają jak obłok, może nowe Bloomusalem zbudujemy ponad chmurami? W głębi wielka czarna kula, lekko zapadająca się w ziemię. Z lewej srebrzyste płyty z kawałkami fortepianowych wnętrzności, z prawej rama zbudowana z fortepianowych klap i mechanizmów. Harmonijki osłaniające przejścia w pociągach, takie stare, wypatroszone gardła wypłowiałej czerwieni, prowadzą za kulisy. Pośrodku dumne i majestatycznie rozpięte harmonijki nowszej generacji: czarne, gumowe, używane w autobusach. Są żagle od desek surfingowych i dziwnie sterczące, trochę jak wędki, pantografy trolejbusów. Przestrzeń mroczna i dziwna. Zaraz na początku, kiedy wszystko wynurzy się z ciemności, już we właściwym teatralnym blasku, u stóp wielkiej ciemnej kuli położy się naga kobieta.

Bloom (Mariusz Benoit) wędruje przez R nocne miasto w rytmie, który wyznaczył bohaterowi Joyce. Bez większych odstępstw od chronologii ustalonej w tekście, z dużymi oczywiście skreśleniami. Przechodzi tajemne przemiany godne czarodziejki Circe i bierze udział we własnych onirycznych wizjach. Wędruje, gada i filozofuje. Ogłasza budowę Bloomusalem, nadejście nowej ery. Obdarza widzów nieczytelnym proroctwem. Zaciąga na manowce myślenia. Grzegorzewski buduje swój spektakl jak poemat o intensywności krótkiego abstrakcyjnego wiersza. Wymaga od widza niemal dwóch godzin analitycznego wysiłku, albo może inaczej, może chytrze gubi tropy tak, by widz koncentrował się na odczuwaniu i współbrzmieniu z dziwnym scenicznym światem, by nie odgradzał się od wydarzeń ścianą racjonalizujących domniemywań. Wędrówka tropami Blooma i Dedalusa (Mariusz Bonaszewski) wymaga zamknięcia oczu i otwarcia oczu, tych, którymi patrzy dusza, a nie rozum. Jasne, można powiedzieć, że to trudne, za trudne, że przecież do teatru chodzi się po to, by rozumieć, a tu zrozumieć się nie da. Ale jak rozumieć abstrakcję podszytą surrealistyczną wizyjnością?

SKUTECZNIE MYLI TROPY

Grzegorzewski tak naprawdę pisze oczywiście własny dramat na podstawie XV epizodu "Ulissesa" Joyce'a. Dramat, w którym zajmuje się swoimi obsesyjnymi tematami: rolą sztuki i miejscem artysty, granicami wolności i odpowiedzialności. Sporo tu przejętych od Joyce'a motywów ojczyźnianych, sporo kontynuacji synczyźnianych potyczek z niedawnego "Ślubu" ("Niech ojczyzna zginie za mnie"). "Nowe Bloomusalem" jest też oczywiście traktatem o teatrze i o kondycji, w jakiej powitamy nadchodzącą nową erę. A właściwie nie powitamy, bo nowa era dla tego teatru nie nadejdzie. To jest awangarda, która patrzy już za siebie. Nie interesuje się tym, co będzie. Stąd właśnie histeria liryczna, która wyznacza brzmienie spektaklu, być może ostatniego, jaki Grzegorzewski zrobił w tym tysiącleciu (to z mojej strony taki millenijny żart na czasie).

Wielu widzów Grzegorzewskiego nie potrafi dać sobie rady z jego spektaklami, pokonać własnej uporczywej potrzeby wszystkorozumienia. Grzegorzewski myli tropy bardzo skutecznie i nie pozwala rozbierać swego świata na czynniki pierwsze. Jakby powtórzył przysięgę Blooma z końca XV epizodu: "przysięgam, że będę zawsze czcił, zawsze taił, nigdy nie wyjawiał części lub części, sztukę lub sztuki..". Tak musi zachowywać się strażnik przepowiedni. Myślę, że "Nowe Bloomusalem" jest właśnie przepowiednią przyszłości, która nie nastanie i podsumowaniem tego, co się zdarzało, ale nie wydarzyło, garażem bajka i wszechświat". Trochę straszne i nieodparcie śmieszne. Ten sam teatr, tylko ćwierć wieku później.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji