Artykuły

Uznany za umarłego

- Musiałem się rozebrać, bo tego wymagała rola. Jednak wstydu nie jestem pozbawiony. Jestem tylko konsekwentny, ponieważ aktorstwo jest zawodem ekshibicjonistycznym, a ja się na nie zdecydowałem - mówi ZDZISŁAW WARDEJN.

Zdzisław Wardejn [na zdjęciu z Piotrem Salaberem] jest aktorem bardzo wszechstronnym. Gra teraz w przejmującym dramacie "111" na Scenie Studio Teatru Narodowego oraz w farsie "Węże" w Komedii.

Dzięki wielokrotnym powtórkom telewizyjnym jego najpopularniejszą rolą jest docent Wolański z obu części komedii "Kogel mogel". Jednak Zdzisław Wardejn to nie tylko specjalista od rozśmieszania widzów. Nieraz nas jeszcze zaskoczy...

Bogdan Kuncewicz: - W Poznaniu, w czerwcu 1956 roku, do pańskiej mamy dotarła wiadomość o Pana tragicznej śmierci. Pojawił się Pan w domu w dniu swego pogrzebu?

Zdzisław Wardejn: - Po pogrzebie. Matka już mnie pochowała.

- A gdzie Pan był w tym czasie?

- To był czas protestów, strajków. Zbuntowani robotnicy wyszli na ulice z żądaniem obniżenia obowiązujących w pracy norm, uwolnienia więźniów politycznych oraz poprawy zaopatrzenia. Do tłumu dołączali przechodnie, wśród których i ja się znajdowałem. W efekcie zostałem aresztowany i osadzony. Wypuścili mnie dopiero po trzech dniach jako nieletniego. W tym czasie matka, zaniepokojona moją nieobecnością, na własną rękę rozpoczęła poszukiwania. Po kolei odwiedzała szpitale. W Szpitalu im. Strusia, ostatnim, jaki miała na liście, w kostnicy,

wśród osób o nieustalonej tożsamości zidentyfikowała mnie. Był to młody chłopak z postrzałem głowy. Twarz miał owiniętą bandażem. Niemniej miał takie same jak ja znamiona, wzrost.. Zjechała się rodzina z całej Polski, a ja po pogrzebie przyszedłem do domu.

- Jak zareagowali pańscy bliscy?

- Nie chcieli mnie wpuścić. Wszyscy stali jak sparaliżowani, a ja przy furtce. Było szarawo, koło godziny 16. Wciąż pytali, czy to rzeczywiście ja. Po pewnym czasie ojciec chrzestny podszedł do mnie i zaczął płakać. Nie wiedziałem, co się dzieje. W pierwszej chwili pomyślałem, że majątki rodzinie zwrócono albo ustrój się zmienił. Poza tym matka zawsze straszyła mnie sądem rodzinnym. Mówiła, że będzie zjazd familii i oddadzą mnie do domu poprawczego. Kiedy więc zobaczyłem krewnych z całej Polski, pomyślałem: chcą mnie oddać do poprawczaka akurat wtedy, kiedy jestem niewinny.

- Ponoć pańskie nazwisko wciąż pojawia się na liście ofiar poznańskich wydarzeń. Nie próbował Pan prostować?

- Te zdarzenia udokumentował film "Paradoks o konduktorze", w którym także biorę udział. Gdy realizowaliśmy ten dokument, byłem u rodziny owego zabitego chłopca. Potem ktoś mi mówił, że w jednej z książek o wypadkach poznańskich moje nazwisko figuruje na liście ofiar. Książki nie widziałem, więc nie miałem czego prostować.

- Rozumiem, że ów zabity chłopak był konduktorem?

- Tak. Miał dwadzieścia pięć lat, nazywał się Kazimierz Lucjan Wieczorek. Podobno dziesięć lat wcześniej Cyganka z dłoni wywróżyła mu, że umrze śmiercią gwałtowną.

- Matka straszyła Pana poprawczakiem. Z powodu niesforności?

- Byłem jedynakiem, którego wychowywała matka, obdarowując wielką miłością. Tak bardzo, że nie mogłem rozwinąć skrzydeł. Bezustannie walczyłem o swoją niezależność. Co pewien czas uciekałem z domu. Nie na długo. Na trzy, cztery dni, ewentualnie tydzień. Gdy matka nie mogła sobie ze mną poradzić, mówiła, że cała rodzina się zbierze i oddadzą mnie do poprawczaka. To bardzo kobiece postępowanie. Nigdy by tego nie zrobiła.

- Bardzo się bała o Pana?

- Drżała, że dam się zabić, jak kiedyś ojciec. Była w ciąży, gdy zamordowali go Niemcy. Wychowywała mnie samotnie, myśląc trzeźwo. Poszedłem do technikum, bo uważała, że powinienem jak najszybciej zdobyć konkretny zawód. Ten pragmatyzm zawdzięczała doświadczeniom i pochodzeniu. Wychowywała się w ziemiańskim domu blisko spraw gospodarskich.

- Technikum Energetyczne w Poznaniu zostało ukończone, ale na szczęście pomyślał Pan o aktorstwie.

- Uczyłem się tam z konieczności. Nie miałem zainteresowań technicznych, choć zdolności matematyczne posiadałem. Wstawałem o czwartej i jechałem przez prawie cały Poznań na szóstą do elektrowni na praktykę. Wtedy postanowiłem sobie, że dalej tak być nie może, że muszę zająć się czymś innym, lepszym. Dzisiaj, gdy wstaję o czwartej rano i jadę na plan filmowy, przypominam sobie dawne czasy. Pod tym względem niewiele się zmieniło.

- W aktorstwie zawsze lubił Pan ekshibicjonizm?

- Gdy nie jest potrzebny, to go unikam. Nie sprawia mi przyjemności. Czasem bardzo dużo kosztuje.

- Ale nigdy nie był Pan wstydliwy. Tadeusz Kijański wspominał: "Robiliśmy w Częstochowie Mussikrakkera Helmuta Kajzara. Na scenie stoi przezroczyste łoże i w nim ma przyjść na świat bohater. A skoro tak, to powinien być nago. Wardejn, będąc już dobrze po czterdziestce, natychmiast zrzucił ubranie, wskoczył do łoża i powiedział: Jak się ma, co się ma, to przecież można pokazać...

- Tak było. Musiałem się rozebrać, bo tego wymagała rola. Jednak wstydu nie jestem pozbawiony. Jestem tylko konsekwentny, ponieważ aktorstwo jest zawodem ekshibicjonistycznym, a ja się na nie zdecydowałem.

- Po zagraniu Hamleta w krakowskim Teatrze Rozmaitości, którego niektórzy odczytali jako prowokację, uznał Pan, że już nic więcej nie pokaże w teatrze i zdecydował się na reżyserię?

- Nie. Hamlet był moją pierwszą rolą w Krakowie.

- Mimo pozornego "luzactwa", przywiązuje Pan wagę do perfekcji w każdej dziedzinie.

- To prawda. Luz pojawia się wtedy, gdy dobrze wykonam powierzone mi zadanie, gdy jestem perfekcyjnie przygotowany. Nie lubię być nieprzyjemnie zaskakiwany. Dobrze wykonana robota daje mi swobodę, radość, dobrze się wtedy bawię.

- Ubierając się ekstrawagancko?

- Czasami. Dzięki ekstrawagancji człowiek może się zmieniać, a ja lubię

zmiany.

- "Zdzisiek Wardejn to barwna postać: na głowie dziwny kapelusz, kamizelka kupiona na bazarze w Holandii i szyja przewiązana kolorową chustką" - mówi jeden z pańskich kolegów aktorów...

- No tak, moja żona czasem mówi, że ubieram się jak taksówkarz (śmiech). Z czego to się bierze? Widzę w sklepie kapelusz i mówię sobie: "fajny, ale go nie założę, bo nie wypada". A po chwili dodaję: "dlaczego nie wypada, czego mam się wstydzić, skoro mi się podoba". Moja ekstrawagancja nie jest prowokacją, raczej walką z własnym wstydem, buntem, że skoro mi się coś podoba, to nie należy się zastanawiać, czy wypada, czy też nie, tylko postępować w zgodzie z samym sobą.

- Nie lubi Pan monotonii?

- Monotonię ciężko znaleźć w moim życiu. Jak zdarza się dzień wolny, to dzień wcześniej zaczynam wprowadzać w życie zaplanowaną taktykę, mówiąc rodzinie, że źle się czuję, chyba grypa mnie bierze. Wtedy spokojnie sobie "choruję", wolny od przeróżnych domowych obowiązków. Mogę sobie wówczas poczytać książkę, która od dawna czekała i odbyć podróż w świat kogoś innego albo obejrzeć jakiś program w telewizji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji