Artykuły

Kardynał gra na bębnach

Jan Klata nie jest, jak chciałby Roman Pawłowski, żadnym "polskim Castorfem". Bo i współczesny polski teatr polityczny nie jest, jak chcieliby inni krytycy, prostą zrzynką z "Wielkiego Innego" zza Odry. Klata jest za to pierwszym po 1989 polskim reżyserem, który zdał sobie sprawę i pokazał dobitnie, że podstawowe podziały, które stosowano do opisywania polskiego życia publicznego, są zafałszowane - o najnowszej premierze reżysera i jego dorobku pisze Witold Mrozek w Krytyce Politycznej.

Najnowsze przedstawienie Jana Klaty [na zdjęciu] nie wywoła tak wielkiego oddźwięku, jak jego ostatnie inscenizacje Przybyszewskiej, Reymonta czy Sienkiewicza. To inny ciężar gatunkowy - być może ze względu na kontekst, w którym zanurzone były poprzednie utwory, adaptowane przez reżysera wespół z dramaturgiem Sebastianem Majewskim. Jednak krakowska premiera może być dobrym punktem wyjścia do ogólniejszej refleksji nad teatrem Klaty - i powiązaniami między władzą a religią, kluczowymi dla jego twórczości. W "Weselu hrabiego Orgaza" wraca "stary" Klata. Ten sprzed głośnego tryptyku "Sprawa Dantona" - "Trylogia" - "Ziemia obiecana". Zamiast tekstu obrosłego obrazami z narodowego imaginarium, ekranizacjami Wajdy i omówieniami w szkolnych brykach, reżyser sięgnął po mało znaną powieść prekursora polskiego modernizmu - Romana Jaworskiego, znajomego i korespondenta Stanisława Ignacego Witkiewicza.

Faktycznie, wiele z tego, co widzimy na scenie, przypomina Witkacego. Nie tylko przez jakby żywcem wyjęte z jego tekstów postaci: czy to "demonicznej kobiety", czy przebiegłego antreprenera, opętanego wizją społeczno-duchowej przemiany świata. Powieść Jaworskiego, podobnie jak twórczość Witkiewicza, jest przepojona lękiem przed nowoczesnością.

Ten lęk widać już w prologu - meczu bokserskim "w mieście New Yorku", zrealizowanym przez Klatę w przestrzeni foyer. Groteskowa walka odbywa się na ringu ustawionym naprzeciw zdobiącego hall popiersia Konrada Swinarskiego. Zaprasza na nią w kwiecistym monologu Zbigniew W. Kaleta, roztaczając przy okazji przed słuchaczami pejzaż nowoczesnego, zmechanizowanego miasta - z wszystkimi jego symbolami, samochodami, pociągami, samolotami. Pojedynek - z zapętlonymi sekwencjami, "kreskówkowymi" kostiumami i ruchami walczących oraz ich okrzykami - przypomina rozgrywkę z gier wideo w rodzaju wczesnego Mortal Kombat. Do tego - oczywiście - dojdzie muzyka, w której Beatlesi łączą się ze Świętem Wiosny Strawińskiego, odtańczonym w kostiumie z Szecherezady. O tej formalnej stronie spektakli Klaty, o postmodernistycznych kolażach i montażach, mentalnych skreczach i samplach napisano już wiele - i wiele się jeszcze pewnie napisze.

Właściwa akcja sztuki rozgrywa się w gigantycznym dancingu, otwartym w Toledo w miejsce historycznej oberży, gdzie Cervantes rzekomo spisywał perypetie Don Kichota. Nowy przybytek rozrywki otwiera Dawid Yetmayer - nowojorski miliarder propagujący synkretyczny system religijny, którego istotą jest taniec. Dancing - obok sportu czy kinematografu (który, jak dowiadujemy się mimochodem, pierwotnie planował otworzyć Yetmayer) - to jedna z ikon nowoczesności w pisarstwie takich autorów, jak Nabokov czy właśnie Witkacy. Arystokratycznych dekadentów, wiedzących że postawa konserwatywna wobec siły walca "nowego" nie ma sensu, a zarazem odrzucających nadchodzący porządek i snujących katastroficzne wizje, w których głównym aktorem są zbuntowane masy, zdyscyplinowane bądź to religią, bądź komunizmem.

Co z taką modernistyczną postawą wspólnego ma Klata? W zasadzie niewiele. Autora "Weź, przestań", dramatu rozgrywającego się wśród handlarzy w warszawskim przejściu podziemnym, trudno posądzać o elitaryzm. Interesują go jednak dystopie, wizje koszmarnych następstw modernizacji. Dał temu wyraz zwłaszcza w przedstawieniach, którym "Wesele hrabiego Orgaza" wydaje się najbliższe - witkacowskiej "...córce Fizdejki" czy "Trzech stygmatach" Palmera Eldritcha, gdzie wystąpił już przecież wątek nowoczesnej antyreligii - z narkotycznym transem w miejscu tańców Yetmayera. Z kolei w opowiadającej o akcesji do Unii Europejskiej ..." córce Fizdejki", Klata ukazał ambiwalentny charakter polskiego dyskursu modernizacyjnego - często technokratycznego i wykluczającego. Unijnych modernizatorów ukazał jako teutońskich neo-Krzyżaków, totalitarną siłę wprowadzającą ład w polsko-litewskie ostępy.

Jan Klata - jeden z najważniejszych reżyserów "nowego" teatru - często zdaje się zatem nie ufać nowoczesności. Stąd problem, jaki sprawiał recenzentom i całej polskiej sferze publicznej, w której jedni chłopcy bawią się w okopy św. Trójcy, inni zaś - udają Woltera. Pierwsi próbowali zamknąć Klatę w roli wieszcza "rewolucji moralnej", "buntownika z różańcem w kieszeni". Zaskoczył ich, robiąc "Szewców u bram" we współpracy ze Sławomirem Sierakowskim, czy umieszczając bezdomnych w swojej wałbrzyskiej inscenizacji Witkacego. Drudzy z kolei dziwili się, gdy w ironicznej, brawurowej i wywołujacej salwy śmiechu adaptacji sienkiewiczowskiej Trylogii pojawiały się niespodziewanie fragmenty całkiem serio odwołujące się do pamięci Katynia czy Powstania Warszawskiego Wcześniej, wypowiedzi krytyczne wobec liberalizmu i wobec kształtu przemian ustrojowych - do tego formułowane zaraz po dojściu PiS do władzy - okazały się nie do przejścia dla części "postępowych" elit. "Różaniec w kieszeni, irokez dla zmyły" - kpił z okrzykniętego jeszcze niedawno przez krytyka "Gazety Wyborczej" "polskim Castorfem" reżysera Tadeusz Słobodzianek. I to ledwie rok po antyklerykalnych "Lochach Watykanu".

Religia - to jeden z podstawowych tematów teatru Klaty. Jednak mimo wypominanego mu różańca, do którego otwarcie przyznawał się wierzący reżyser, w jego spektaklach zinstytucjonalizowana wiara jest raczej "opium dla mas", pigułką Murti Binga, projektem zorganizowanego zarządzania społeczeństwem - czy to w sposób korporacyjno-zmodernizowany, jak w adaptacji powieści Dicka, czy przez odwołanie się do archaicznych plemiennych odruchów, jak w świetnej scenie procesji na jasnogórskich wałach z "Trylogii". "Wesele hrabiego Orgaza" jest podróżą przez różne próby nowoczesnego zaspokojenia potrzeb religijnych. Modernistyczny taniec - z mistycyzującą, nieznośnie na dzisiejsze ucho egzaltowaną twórczością literacką jego "kapłanek": Mary Wigman czy Isadory Duncan - miał być przecież duchowością uprawianą praktycznie. Z drugiej strony, parę lat później z angażującego potencjału wywodzących się z tej tradycji "chórów ruchowych" korzystali naziści.

W "Weselu hrabiego Orgaza" podziały między (wychowanym na Śląsku) hinduistycznym braminem - neofitą, "chińskim papieżem" - taoistą, amerykańskim biznesmenem i hiszpańskim kardynałem tak naprawdę nie są ważne. Łączy ich nie tylko religijny synkretyzm, ale przede wszystkim - pragnienie władzy. Pochyleni nad polis - makietą Toledo - rozgrywają swoją politykę. Zresztą, choć polscy (!) biskupi potępiają Yetmayera, to w istocie realizuje on tylko teologiczną ideę kardynała Guevary Spowity w kłęby tytoniowego dymu makiaweliczny hierarcha (w tej roli Jerzy Grałek) to najbardziej wytrawny z politycznych graczy. W jednej ze scen tanecznych gra na bębnach - nadaje rytm działaniom postaci. Od początku do końca cyniczny, stanowi kontrast dla Yetmayera. Sceniczna kreacja Krzysztofa Globisza ma wyraźnie podwójny charakter. Tylko w pierwszej odsłonie amerykański biznesmen ukazany jest parodystycznie, w błyszczącym kowbojskim stroju, z kaczym chodem i sposobem artykulacji przypominającym trochę Kaczora Donalda, a trochę wczesnego Mariusza Maxa Kolonko. Zaraz potem mówi już wyraźnie, a ubrany jest w czarny sweter i dżinsy. Reżyser przedstawienia, gromadzący uczniów, przejęty ideą przemiany poprzez odegranie rytuału - może nawet kojarzyć się z Jerzym Grotowskim.

Nie da się bowiem ukryć, że "melioracja wyjałowionych terenów psychicznych", jak nazywa swoją działalność Yetmayer, nie jest dla niego wyłącznie formą działalności biznesowej. Stoją za nią potrzeby: zaangażowania, uniwersalizmu, zreorganizowania wspólnoty, przełamania "zbydlęconej" - mówiąc językiem Jaworskiego i Witkacego - posthistorycznej narracji. Na teatr Klaty warto by było spojrzeć w perspektywie postsekularnej, pytając na ile sferę religijną da się odzyskać dla sprawy społecznej emancypacji, uczynić ją czymś innym, niż tylko chocholim tańcem.

Póki co jednak, ceremonia się odbywa. Wyznawcy tańczą, kardynał gra, Yetmayer doprowadza do finałowej ofiary. I nic z niej nie wynika, nic się nie zmienia. Ci, którzy poszli za reformatorem - znów zostali oszukani.

Jan Klata nie jest, jak chciałby Roman Pawłowski, żadnym "polskim Castorfem". Bo i współczesny polski teatr polityczny nie jest, jak chcieliby inni krytycy, prostą zrzynką z "Wielkiego Innego" zza Odry. Klata jest za to pierwszym po 1989 polskim reżyserem, który zdał sobie sprawę i pokazał dobitnie, że podstawowe podziały, które stosowano do opisywania polskiego życia publicznego, są zafałszowane. Polska Klaty nie dzieli się na ciemnogród i wolnościowy obóz postępu. Dzieli się na tych, którzy - niczym bohaterowie "Wesela hrabiego Orgaza" - pochyleni nad mapą snują dysputy i wytyczają ścieżki politycznych planów, zarządzając emocjami i pragnieniami zbiorowości - i na tych, którzy tańczą w rytm ich bębnów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji