Artykuły

Zaleski w krainie uśmiechu

1. No, nie powiem: wiadomość, że Krzysztof Zaleski wystawia we wrocławskim Teatrze Polskim Operetkę, była dla mnie dość podniecająca, i to nie tylko ze względu na mój stary, ale wciąż żywy romans z Gombrowiczem. Ciekawił mnie reżyser w konfrontacji z tym akurat dziełem, w dorobku gombrowiczowskim, prawdę mówiąc, nie najmocniejszym, a w każdym razie kłopotliwym. Zdało mi się, że układ Gombrowicz-Zaleski jest, jak mawiają maniacy od komputerów, wybitnie kompatybilny. Z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że już dwukrotnie się sprawdził raz w legendarnym przedstawieniu Ślubu w warszawskiej PWST, drugi raz w tymże Ślubie - nigdy do końca nie docenionym - w Teatrze Współczesnym; w obu wypadkach Zaleski pokazał coś w rodzaju układu kostnego tej sztuki, dając jej formę nadzwyczaj ascetyczną, ale piekielnie inteligentną; tak samo zresztą jak nadzwyczajnie inteligentne były teksty Zaleskiego o Gombrowiczu, które dziś należą już do klasyki gatunku.

Po drugie zaś, Krzysztof Zaleski parę razy udowodnił, że ma ucho na rozmaite muzyczności. Wspomnieć Mahagonny czy Niech no tylko zakwitną jabłonie. Czegóż chcieć więcej od sytuacji, w której - w jednej osobie - spotyka się spec od Gombrowicza ze specem od widowisk muzycznych, a powodem spotkania jest Operetka? Jechałem więc do Wrocławia pełen tak zwanych najlepszych nadziei. Fakt, że nie jestem entuzjastą ostatnich produkcji Zaleskiego. Rzeczy w rodzaju Małej apokalipsy czy Burzy przyswajałem przez zęby, ale nigdy nie zamykałem kredytu zaufania dla Zaleskiego. W końcu pamiętam jego przedstawienia wyśmienite, poza wspomnianym już Ślubem czy Mahagonny, także Księdza Marka albo Smoka, albo telewizyjne Parady.

Fakt też, że dostaję gęsiej skórki, gdy dzisiejsze małolaty kojarzą Zaleskiego wyłącznie z galami na Festiwalach Piosenki Aktorskiej. Nie jest winą małolatów, że nie pamiętają (bo nie mogą z natury rzeczy) przedstawień, które dopiero co wymieniałem. Jest być może winą Zaleskiego, że w ostatnich sezonach ulokował się pomiędzy owymi nieszczęsnymi galamia, powiedzmy, Burzą, czyli w przedziale pozornie tylko szerokim, przynajmniej jeśli zważać na końcowy efekt artystyczny. Ale nic to. W końcu raz idzie się po górach, innym razem trudno pokonać pagórki. Normalna rzecz. Tak czy inaczej, przysięgałem małolatom, którzy też się wybierali na Operetkę do Wrocławia, że swoje dąsy będą odszczekiwać pod stołem i że tym razem szczęka im opadnie. I opadła. Ale mnie. I z zupełnie innych powodów.

2. Odkąd powstała Operetka, kłopot z nią zawsze polegał na tym, jak przenicować genialny pastisz z pierwszych dwóch aktów na tę jakąś szekspirowsko-krasińską historiozofię, która pojawia się w akcie trzecim. Wiele lat temu ustawiono dwa wzory interpretacyjne - mam na myśli przedstawienia Dejmka i Prusa - potem już nic godnego uwagi się nie wydarzyło. U Dejmka był super-pastisz bez historii, u Prusa znów wielkie serio od początku, ale bez owego idiotyzmu "księżniczki czardaszki", jak mawiał Gombrowicz.

Zaleski stanął niejako na wolnym polu, mógł postawić Operetkę zupełnie na nowo i zrobić coś takiego, co Jarocki zrobił ostatnio ze Ślubem: zaproponować nowy wzór interpretacyjny i ułożyć wreszcie Operetkę w jakąś całość. I w pewnym sensie nawet się to Zaleskiemu udało. Tyle że ta "całość" dziwnie przypomina coś jakby kolejną galę. Śpiewamy i tańczymy. Show must go on. Maluczko, publiczność zacznie się kołysać w znanym festiwalowym stylu.

3. Siły i środki zaangażowane w tym przedstawieniu budzą nabożny podziw. Muzyka: Karnecki, choreografia: Wycichowska, scenografia: Dobrzycki, kostiumy: Biegańska; ponad trzydzieści osób na scenie plus orkiestra Filharmonii Wrocławskiej, plus zespół jazzowy, plus znakomita skądinąd grupa Spirituals Singers Band, która w czysto estradowym stylu wykonuje tak zwane chórki. Brakuje tylko Bogusława Sobczuka.

Estradowy styl przywołuję tu z rozmysłem, bo w istocie widowisko Zaleskiego przypomina rewię i nie jest podobne do żadnej operetki, choćby najgorszej. Przepada w ten sposób cała konstrukcja gombrowiczowskiego świata, który został zbudowany na pastiszu i parodii autentycznych operetek. Gombrowicz je, jak wiadomo, uwielbiał, jako dziecko i młody człowiek widział ich mnóstwo, podejrzewam, że swoje arie pisał pod konkretną muzykę z klasycznych dzieł Kalmanów, Leharów czy Straussów. Co zresztą fenomenalnie pojął Dejmek z Kiesewetterem. A u Zaleskiego mamy Operetkę bez operetki, cienka gra z kiczem zamienia się w sam kicz, przedstawienie wyjęte z konwencji traci wszelki wdzięk i powab i całe naznaczone jest zupełnie nie-boskim idiotyzmem.

Winę za to ponosi w dużej mierze kompozytor, który zdaje się być pozbawiony cienia poczucia humoru. Karnecki napisał muzykę, która z wszelką tradycją operetkową nie ma nic wspólnego i której obcy jest element jakiegokolwiek pastiszu, może z wyjątkiem nawiązania do pieśni masowych z lat czterdziestych i pięćdziesiątych w scenie rewolucji. To zresztą może najlepszy fragment przedstawienia - teatralnie najlepszy, bo interpretacyjnie już wątpliwy, ale o tym za chwilę. Więc muzyka Karneckiego jest, by tak rzec, muzyką serio: współczesną, swingującą, bez wyraźnego stylu.

No, ale widać taką muzykę zamówił reżyser i w końcu ona jakoś zgadza się z całością przedstawienia, które jest płaskie jak tapeta, i co więcej, sprawia wrażenie, jakby takie miało być z rozmysłem. Oglądając tę Operetkę nie mogłem oprzeć się myśli, że Zaleski odłożył na bok wszystko, co wie o Gombrowiczu, na kołku zawiesił poczucie humoru i dystansu, machnął ręką na potencjalne możliwości tekstu, okropnie się nadął i zrobił... przedstawienie rozrywkowe dla nowej klasy średniej. Coś jakby Z wizytą u was na etapie młodego kapitalizmu. Papuzio, kolorowo, kostiumy koszmarne, ale bogate, scenografia nie wiedzieć czemu przypomina łazienkę w domu nuworysza - białe kafelki i zielona roślinność; a na koniec strip-tease. Czegóż chcieć więcej?

No, i jeszcze w trakcie trochę strachów: że to, wiecie, ladies and gentlemen, rewolucja może być, chamstwo do władzy się dorwie, świat zniszczy, urawniłowkę zrobi i dobra pozabiera. Ale, tak naprawdę, to się nie bójcie, u nas to wszystko tylko na niby, bo to teatr jest i my was tylko tak bawimy.Taki mniej więcej jest sens finału. Chórek jeszcze odśpiewa swoje farura-rura i szabadabada, i szlus.

Aż się wierzyć nie chce.

Może to zresztą miało być inaczej, może Zaleski chciał odwrócić słynne hasło Gombrowicza i powiedzieć, że im głupiej, tym mądrzej? Przewrotność, od której przedstawienie się przewróciło?

4. Ale chyba nie, bo oto kilka miesięcy po Operetce obejrzałem nową premierę Zaleskiego: Słomkowy kapelusz w Ateneum. Na wszelki wypadek już nie robiłem sobie żadnych apetytów. Słomkowy kapelusz jest, wiadomo, arcydziełem absolutnym i na dodatek jedną z dziesięciu najśmieszniejszych sztuk na świecie. Prawdopodobnie dlatego tak rzadko bywa w Polsce grywany. Raz, że trudny w realizacji, bo wymaga precyzji zegarmistrza, który musi nakręcić zegarek z bombą. Dwa, że w Polsce wszystko co śmieszne traktuje się jak zapowietrzone - po prostu nie uchodzi.

A u Labiche'a jest bądź co bądź anons teatru absurdu. Tak czy inaczej premiera Słomkowego kapelusza to jest wydarzenie niebagatelnej rangi i tylko palant może się krzywić z powodu, że farsa.

Poszedłem więc do Ateneum w lipcową niedzielę. Upał był jak ciężka cholera, ale publiczność dopisała. Pod teatr zajeżdżały bardzo wytworne samochody, panie obnosiły fasony z najszykowniejszych butików stolicy i od czasu do czasu poprawiały topniejące makijaże, a panowie dzielnie pocili się w ciemnych garniturach. Wiadomo, kultura.

Pomyślałem sobie, że gatunek publiczności jest dokładnie taki sam jak ten, dla którego Zaleski zrobił Operetkę. Pytanie, czy taki sam będzie gatunek przedstawienia.

Owszem, Słomkowy kapelusz jest na tyle podobny do Operetki, że skłonny byłbym mówić o nowym stylu Zaleskiego. Nie mam, rzecz jasna, na myśli podobieństwa czysto zewnętrznego: Operetka to był grand spectacle, a Słomkowy kapelusz to teatr w wydaniu kieszonkowym. Różnica jak między Bitwą pod Grunwaldem a miniaturą w medalionie. Podobieństwo tkwi w sposobie rozumienia funkcji teatru, a ściślej mówiąc - w gatunku owego rozumienia. Nie mam przecież pretensji o to, że Zaleski postawił na rozrywkę i chce ludzi bawić. Przeciwnie, bardzo mi to dogadza zwłaszcza w sytuacji, gdy otacza nas nadęte ponuractwo. Ale bawić a bawić to różnica. Można być w dziedzinie zabawiania Drozda i Pietrzakiem, a można też Młynarskim czy Piwowskim. Rzecz w tym, że Krzysztof Zaleski sięgając po rzeczy rozrywkowe, acz wybitne okropnie je trywializuje, odejmując im cały czar, dwuznaczność, poezję. W ten sposób z zegarka pt. Słomkowy kapelusz, zegarka staroświeckiego i delikatnego, powstał nowoczesny komputerek, który robi pip-pip. Cóż takiego zrobił z Labichem Zaleski? Najpierw potężnie go przystrzygł, jakby w obawie, że publiczność nie wysiedzi w teatrze dłużej niż dwie godziny. Następnie powkładał do przedstawienia bardzo wątpliwej jakości piosneczki, uzyskując w rezultacie coś na kształt operetki. W Operetce Gombrowicza, gdzie mógłby to zrobić, nie zrobił; a tu zrobił, choć nie musiał, ot paradoks. Inna rzecz, że muzyka Janusza Bogackiego do Słomkowego kapelusza jest równie bezstylowa jak muzyka Karneckiego do Operetki.

I wreszcie scenografia Janusza Wiśniewskiego. Szara, płaska, okropna, z ewidentną sugestią, że to teatr i my się tu tylko tak wygłupiamy. Aktorzy w istocie się wygłupiają raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem, próbując brać w ironiczny nawias tak zwany styl epoki. Rezultat tego taki, że protagonista Krzysztof Tyniec przez całe przedstawienie ściska kolana tak jakby mu, z przeproszeniem, pęcherz dokuczał, a dla odmiany Jan Kociniak nie wiedzieć czemu demonstruje, że mógłby być polskim Benny Hillem, gdyby tylko zechciał.

Rzeczywiście śmieszny i dobry jest Wiktor Zborowski, ale już raz to widziałem w Usta milczą, dusza śpiewa Grzegorzewskiego. Gdybyż jeszcze to wszystko wzbudzało aplauz tej publiczności, która tak kocha teatr Ateneum. Ale to nie. Reżyser i artyści trochę się przeliczyli.

Nawet nie można, powiedzieć, że wsiedli na wysokiego konia, bo w finale niestety nie ma takowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji