Artykuły

Grałem niskiego

- Usilnie chciałem uciec od szablonu amanta. Długo nad tym pracowałem i udało mi się. Dostrzeżono we mnie później i te charakterystyczne cechy, skłonności do komedii i groteski - mówi TADEUSZ PLUCIŃSKI.

Rola Lolka w "Tulipanach" to najciekawszy ekranowy wizerunek aktora od 1967 r., kiedy zagrał kaprala Grudzińskiego w "Westerplatte" Stanisława Różewicza. Reżyserzy widzieli w nim przeważnie dżentelmeńskiego uwodziciela o szelmowskim wdzięku. Sukces Mackiego Majchra w "Operze za trzy grosze" w reżyserii Konrada Swinarskiego sprawił, że zaczął się obawiać, iż będzie postrzegany jako aktor jednej roli. Uciekając od szablonu amanta, stworzył wiele charakterystycznych postaci w komediach Barei, Gruzy, programach Lipińskiej i Rzeszewskiego.

Janusz R. Kowalczyk: Na ekrany kin wchodzi film "Tulipany", w którym gra pan obok Jana Nowickiego i Zygmunta Malanowicza. I tylko przy pana bohaterze nie ma żadnej kobiety. Jak to możliwe?

Tadeusz Pluciński: Dlatego potraktowałem tę rolę jak wyzwanie - wolałbym jednak nie zdradzać pointy. Pozytywnie zakręcony Jacek Borcuch nakręcił film obyczajowy o dojrzałych panach. Bez grama polityki. Tym razem to Jankowi Nowickiemu przypadł w udziale zaszczyt bliższego partnerowania Małgosi Braunek. Co mi w niczym nie przeszkadzało snuć z nią wspaniałych rozmów o naturze spraw tego świata.

W telewizyjnym programie z udziałem sobowtórów znanych osób brał kiedyś udział inżynier bliźniaczo do pana podobny. Na finałowe pytanie: "Co Tadeusz Pluciński lubi najbardziej: kobiety, samochody czy risotto?", odpowiedział bez wahania, że kobiety. I przegrał na rzecz sobowtóra Mieczysława Pawlikowskiego. Czy to możliwe, że pan wyżej stawia risotto?

O zgryzotto... Wykluczone. Nie podpisuję się pod podobną manipulacją. Jeśli chodzi o bliźniaka, to swego czasu mówiono mi, że rzeczywiście mam uderzająco podobnego do mnie brata. Było to po emisji programu, w którym grałem obie role: jeden z bliźniaków był kamerzystą, drugi - występującym artystą. Od tamtej pory reżysera Feriduna Erola uważam za mistrza montażu. W czasach, kiedy nie było jeszcze żadnych komputerowych tricków, posklejał te taśmy wprost idealnie.

Kiedy postanowił pan zostać aktorem?

Ojcem chrzestnym mego aktorstwa był Dudek Dziewoński. Za kulisami łódzkiego Teatru Syrena - gdzie biegałem patrzeć, jak tańczy moja ukochana Alina - spytał mnie, ile mam wzrostu. Odpowiedziałem, że 182 cm. "Powinieneś być na scenie. Przygotuję cię. Strzelisz monolog Papkina". Lenistwo nie pozwoliło mi opanować na czas tekstu, ponieważ hołdowałem zasadzie, co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro, a będziesz miał dwa dni wolne. Na egzaminie udawałem schrypniętego. "Pan do teatru dla głuchoniemych? - huknął na mnie Zelwerowicz. -W niedzielę ferujemy wyroki. Jak panu gardło nie wyzdrowieje, to niech pan nie przychodzi". Obkułem Papkina. Zacząłem i słyszę tłumione śmiechy - albo jestem taki dobry, albo kompletna rura. Spytali, kto mi pomagał. Mówię, że Edward Dziewoński. I tu ryk śmiechu: "To widać, to widać...". Wspaniały, złośliwy karzeł Jacek Woszczerowicz chciał mnie obejrzeć w ruchu. Zaproponowałem wciąganie po linie. Był wystarczająco próżny, by pokazać swoją wersję. Patrzę na to i odzywam się jak kretyn: "Niedobrze pan to robi - cud, że mnie nie wyrzucił. - Przede wszystkim powinien pan spróbować, czy ta lina jest wystarczająco mocna. A wciągając się, trzeba ją też chwytać nogami". Pokazałem, rozłożył ręce. Kilka miesięcy mnie nie dostrzegał. W końcu podszedł: "Złoty panie, oni się męczą, nie zawsze mają poczucie ciała. Niech pan weryfikuje, czy mam oglądać to, co robią, czy nie". Zostałem jego asystentem.

Niebywałe, on był zajadłym wrogiem wysokich...

Grałem przy nim niskiego.

Czy legendy polskiego teatru nie o nieśmielały w szkole przyszłych adeptów sceny?

Nie przypominam sobie, mimo że skłonni byliśmy padać przed nimi na kolana. Rektor Leon Schiller zagaił: "Nie będę państwu przedstawiał waszego nowego profesora, który spróbuje was okiełznać i ewentualnie coś wam przekazać". Zostawił nam na rok Józefa Węgrzyna, który tak grał Don Juana Zorilli, że po przedstawieniu niektórym egzaltowanym paniom zdarzało się popełniać samobójstwa. Popatrzył, skinął na mnie ręką, wyszedł. Ja się za nim nieledwie wyczołgałem. Rzucił jedno słowo: "Masz?". "Tak". Weszliśmy w następne drzwi, sięgnąłem pod wannę. Wypił jednego. Wrócił i potoczyła się lekcja. Relacja między nami nie zmieniła się w niczym. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że odważyłem się wiedzieć, o co mu chodzi. To było tylko raz. Uczył nas podstaw rzemiosła: "Wchodzi pan do restauracji, zbliża się do bufetu, robi gest... Barman już wie: chce pan kanapeczkę z gorącym tukiem, ze szczyptą pieprzu i setkę. Kanapkę trzeba ostrożnie zbliżać do ust, bo szpik się trzęsie i może spaść. Po to drugie sięga pan nie patrząc. Wódka sama wejdzie w rękę".

Kto wraz z panem kończył studia?

Mój rocznik, 1949, to m.in. Bohdana Majda, Stanisław Jasiukiewicz, Henryk Bąk, Bogdan Baer, Gustaw Lutkiewicz, Tadeusz Minc, Wojciech Pilarski. Ludzie, których się pamięta. Sam kończyłem szkołę na pograniczu skandalu. Widząc, że komisja egzaminacyjna, wysłuchując kolejnych tasiemcowych wierszy prawie zasypia, zaproponowałem, że powiem "Rzepę" Brzechwy. Czterowiersz: "Chwaliła się rzepa przed całym ogrodem, że jest bardzo smaczna. Z miodem. Na to miód się odezwie i tak jej przygani: A ja jestem smaczny i bez pani" - powiedziałem i zszedłem. Konsternację przerwała prof. Maria Wiercińska od wiersza. Uznała to za kpiny. Wybronił mnie Leon Schiller: "Proszę wziąć pod uwagę odwagę młodego człowieka. I ryzyko, jakie podjął, starając się w tych czterech wierszach zamknąć wszystkie umiejętności. Łącznie z tymi, których został nauczony". Zdałem.

Wyszedł pan z rodziny o tradycjach artystycznych?

Nie. Jedynie z Andrzejem Szalawskim - naprawdę nazywał się Pluciński - doszukaliśmy się dalekich krewnych z linii wielkopolskiej. Przed laty dostałem dramatyczny list z Poznania z podpisem Plucińskich: "Niech pan przyjedzie i ratuje nasze apteki". Upatrzyli mnie sobie jako narzędzie do interwencji w urzędach. Odpisałem, że do aptek chodzę, na szczęście, rzadko. Nawet viagrę dostałem od przyjaciół. Nie tknąłem, ale mam.

Pana życie osobiste splata się dość ściśle z zawodowym...

Cóż, umacniałem tradycje artystyczne poślubiając kolejne żony. Pierwsza była śpiewaczką operową o wielkim głosie i wspaniałych warunkach. Przez Wrocław i Poznań trafiliśmy w końcu do Warszawy. Odkryła, że nie należę do monogamistów. Rozeszliśmy się. Zadurzyłem się nieludzko w aktorce. Ożeniłem się, bo kobiecie nigdy nie mówię: nie. Wydawało mi się, że do końca życia będziemy parą, ale się nie powiodło. Trzecia małżonka była tancerką wyrastającą ponad klasyczne baletowe formy. Kolejne rozstanie. Wyjechała za granicę, od lat mieszka w Paryżu. Spotkałem w teatrze czarnooką aktorkę. I w czasie, gdy ją uwodziłem, moja druga żona pobrała się z jej ojcem. Potem i my założyliśmy rodzinne gniazdo, przyszli na świat synowie. Powstała dość komiczna sytuacja: ze swojej drugiej żony uczyniłem najpierw teściową, po czym... babcię. Na szczęście umiemy to przyjąć z uśmiechem. Z ojcem mojej czwartej żony, znakomitym aktorem, siedziałem nawet w jednej garderobie. Kiedy jego wnukowie, czyli nasi synowie już się usamodzielnili, postanowiliśmy z ostatnią żoną zrobić to samo. Ale nadal możemy na siebie liczyć. Ze wszystkimi żonami zawsze żyłem w wielkiej przyjaźni, z tego też względu zaprzestałem ich publicznego identyfikowania.

Wżyciu najlepszą pana rolą jest więc Don Juan. Na scenie można za taką uważać Mackie Majchra w "Operze za trzy grosze" u Konrada Swinarskiego w warszawskim Teatrze Współczesnym. Dlaczego po takich sukcesach przeszedł pan do Teatru Syrena?

Usilnie chciałem uciec od szablonu amanta. Długo nad tym pracowałem i udało mi się. Dostrzeżono we mnie później i te charakterystyczne cechy, skłonności do komedii i groteski. Pomogła mi w tym Olga Lipińska swoimi słynnymi cyklami w telewizji. Wyciskała z nas, aktorów, rozmaite rodzaje ekspresji, żeby każdy z nas reprezentował jakiś własny indywidualny rys, a jednocześnie był przeciwieństwem swego partnera. Za to jestem jej wdzięczny.

Kim by pan został, gdyby nie trafił na scenę? Oficerem?

Kiedy byłem uczniem Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego w Łodzi, mój ojciec uważał, że powinienem pójść do szkoły lotniczej, bo jej kadeci nosili piękne kordziki. Żartował, że byłoby mi z nim bardzo do twarzy.

Lotnika grał pan zresztą w "Brzydkim kaczątku" Tomasza Zygadły. Kochała się w panu...

... Małgosia Pritulak. Kręciliśmy to na starym lotnisku, poznałem wtedy wiele uroczych pań stewardes.

Nie potrafi się pan uwolnić od tego te matu?

Dlaczego? Czasami, kiedy mi mówią o jakimś aktorze, którego nie mogę sobie przypomnieć, zadaję pytanie pomocnicze: "A z kim on wtedy był?". Kiedy dowiem się, że z Elą, Luśką lub Halinką, od razu wiem, o kogo chodzi.

Aktorstwo to nie tylko pasmo sukcesów. Brał pan udział w katastrofach?

U swych zawodowych początków w Poznaniu grałem służącego Paskina w "Igraszkach trafu i miłości" Marivaux. Wyczekując w scenie zalotów przedłużającego się w nieskończoność wejścia mego pana, zacząłem poczynać sobie coraz śmielej z Krysią Possart jako Lizettą. Coś jej odpinać, zdejmować itd. Zaczęła uciekać, ale była na tyle zdyscyplinowana, że ze sceny nie zeszła.

W powietrzu wisiał skandal. Kiedy mój sceniczny pan w końcu wszedł, na widowni rozległ się jęk zawodu widzów, że przerwał tak znakomicie zapowiadającą się scenę.

Na zdjęciu: Tadeusz Pluciński.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji