Artykuły

Strategia krokodyla

- Mam taką naturę, że przeczekuję, a potem rzucam się do akcji. W języku prawniczym to się nazywa strategia krokodyla. W 1996 r. zostałam wybrana do władz ZASP. Zaczęłam obserwować teatr od drugiej strony. ZASP umożliwił mi studia na SGH, nawiązałam nowe kontakty - mówi SŁAWOMIRA ŁOZIŃSKA, aktorka, dyrektorka naczelna Teatru Ateneum w Warszawie.

Sławomira Łozińska (ur. 1953) - aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna; menedżer kultury. Od połowy studiów do 1990 r. z kilkuletnią przerwą pracowała w Teatrze Narodowym w Warszawie. W latach 1990-94 związana z Teatrem Nowym. Od 1997 do 2003 r. kierowała Działem Organizacji Pracy Artystycznej Teatru Narodowego. W latach 1996-2002 była wiceprezesem Związku Artystów Scen Polskich. W 2003 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski powołał ją do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Stanowisko to zajmowała do 2005 r. Od 2008 r. pracuje jako dyrektor naczelny Teatru Ateneum.

Rozmowa ze Sławomirą Łozińską o miejscu kobiety, godzeniu ról i stawianiu czoła życiowym wichurom

Joanna Cieśla: - Wybiera się pani na Kongres Kobiet?

Sławomira Łozińska: - Będę gościem. Choć należę do Rady Programowej, nie mogłam się zaangażować w organizację. Pochłonęła mnie praca. Ale mentalnie bardzo mi blisko.

Zbierała pani podpisy pod projektem ustawy o parytetach?

- Do tego mam ostrożny stosunek. Myślę, że większy sens niż prawne regulacje ma ewolucyjne zmienianie postaw. Asymetrię w traktowaniu kobiet i mężczyzn widzę przede wszystkim w innych obszarach niż polityka. Uderza mnie, że aktorki zarabiają 20-25 proc. mniej niż aktorzy. W teatrze Ateneum, kiedy tu przyszłam, w zespole było 8-9 aktorek od pięćdziesiątki wzwyż, najwybitniejsze nazwiska. I tylko jedna z nich miała maksymalną gażę. Jednocześnie maksymalne gaże miało 9 aktorów, mimo że zawodowo byli mniej sprawni niż te kobiety. Ja też zarabiam 20 proc. mniej niż moi koledzy dyrektorzy w warszawskich teatrach. Nie zakładam, że ktoś ma złą wolę. Ale uważam, że trzeba przede wszystkim pracować nad świadomością.

Trudno być kobietą aktywną w Polsce?

- Częstym problemem kobiet, które są szefami, jest udowadnianie dzielności

sposobem Zosi Samosi. Poza tym - to takie kawiarniane slogany, ale jest w nich jakaś trafność - mężczyźni szefowie szukają kompetencji i władzy, kobiety - obowiązków i narzędzi, problemów do rozwiązania. Kobietom jest też przypisywana odpowiedzialność, pewnie siłą rozpędu, bo to one głównie są nią obarczone w sytuacjach rodzinnych. Powiedziała pani kiedyś, że pogodzenie życia zawodowego z macierzyństwem jest niemożliwe. Smutno to zabrzmiało.

Bo ja straszliwie cierpiałam, gdy musiałam wrócić do pracy. Macierzyństwo i życie rodzinne okazały się dla mnie nieprawdopodobnie ważne. Samą mnie to zaskoczyło, bo z domu wyniosłam przekonanie, że to praca zawodowa jest priorytetem i radością, a życie rodzinne dopełnieniem. Myślałam też, że rodzina jakoś sama się tworzy, nie wymaga tak ogromnej pracy. No i w małżeństwie poniosłam klęskę. Do pracy wracałam z poczuciem, że muszę uniezależnić się finansowo.

Zaczynała pani z dobrym wiatrem w żaglach - praca w Teatrze Narodowym od II roku studiów, popularność dzięki roli Bronki w "Daleko od szosy", zaraz potem inne nagradzane role, małżeństwo z pianistą Januszem Olejniczakiem. Kiedy ten wiatr zmienił kierunek?

- Moja kariera rzeczywiście na początku układała się jak marzenie. Ale jeśli chodzi o małżeństwo, to w ogóle nie powinniśmy byli się pobierać, znajomi nas przestrzegali. Mąż, skupiony na pracy, nie był stworzony do budowania związku partnerskiego. Ja miałam 22 lata, dopiero z planu filmowego zaczęłam się zajmować randkami. W dodatku w Polsce ogłoszono stan wojenny, który postawił nas w sytuacji zawieszenia. Jako środowisko ogłosiliśmy bojkot telewizji, ale ponieśliśmy tego konsekwencje. Rynek zawodowy się załamał. Ucięte zostały też plany męża związane z wyjazdami zagranicznymi. Gdyby nie było tej beznadziei zawodowej, gdybyśmy wyjechali za granicę, może ja musiałabym zrezygnować z pracy, ale małżeństwo by przetrwało? Bo satysfakcja zawodowa mojego męża byłaby inna. Ja i tak po urodzeniu drugiego syna, Pawła, prawie 6 lat nie pracowałam.

Jak się wraca po takiej przerwie?

- Wracałam już jako osoba prawie 40-letnia i było mi potwornie trudno, byłam wypalona tym marazmem. Mój Teatr Narodowy w międzyczasie spłonął, grało się w Teatrze Na Woli, w Małym. Do tego trzeba było dbać o dom, a jak ktoś musi o 5 rano wstawać po bułki, to potem ciężko skupić się na próbie. Na szczęście chłopcy byli już odchowani i mama pomagała się nimi zająć. Jerzy Krasowski, reżyser, który pracował wtedy w Narodowym, bardzo we mnie wierzył. Zagrałam u niego rolę, którą do dziś uważam za jedną ze swoich najlepszych - Pasierbicę w sztuce Pirandella " Sześć postaci szuka autora". To była pierwsza rola w teatrze, w której mogłam pokazać temperament. I zgrabne nogi. Do tego zaczęliśmy kręcić nowy serial, który odniósł sukces - "W labiryncie". Dobrze ten czas wspominam. Ale potem Narodowy zlikwidowano, przeszłam do Teatru Nowego Adama Hanuszkiewicza. To było zupełnie inne miejsce, artystycznie okropne.

Znów zaczęło wiać w oczy?

- Tak, praca z Adamem Hanuszkiewiczem, który przecież był moim reżyserem na początku kariery, stała się koszmarem. Już od myślenia o kształcie spektaklu wiedziałam, że nie chcę w tym być. To po prostu były niedobre przedstawienia.

W 1994 r. Hanuszkiewicz panią zwolnił?

- Umówmy się, że pozwolił mi odejść.

Miała pani pomysł, co dalej?

- Odchodziłam w nieznane. Miałam wrażenie, że zatrzasnęły się za mną wszystkie drzwi. Trudno przekonywać, że jest się w dobrej formie zawodowej, mimo że ma się 40 lat. Przy tym to był okres transformacji, zaczęła się kultura wideo, widzowie wyciekli z teatru. Nie chciałam grać dla pustej widowni, nie byłam w stanie jeździć po remizach. Ale płaciłam ciągłym lękiem: Matko Święta, czy ja dam radę? Przecież muszę utrzymać siebie i dzieci, popłacić rachunki. Dostałam jakąś małą rolę w Teatrze Telewizji, pojawiłam się wjakimś serialu. Prowadziłam i współredagowałam "Kawę czy herbatę", to pomagało odwrócić uwagę od aktorstwa. Generalnie to był straszny czas, trwał z 1,5 roku.

Mogła pani liczyć na pomoc męża?

- Wtedy jeszcze nie. Odnaleźliśmy się z Januszem już po rozwodzie, trochę później. Ułożenie sobie życia na nowo jest trudniejsze niż sam rozwód, podobno to jedna z największych traum. Jednak z całego mojego małżeństwa stan po rozwodzie jest najszczęśliwszy. Udało nam się nie przekraczać bolesnych barier ranienia siebie, chociaż dobrze wiemy, jak moglibyśmy zabić się nawzajem.

Jak sobie radzić z potrzebą odwetu?

- Można pytać siebie, po co ten odwet.

Nie zawsze człowiek zdąży się zastanowić po co.

- Życie jest zbyt cenne, zbyt krótkie, zbyt brutalne i zbyt piękne, żeby żyć bez zastanowienia. To zastanowienie jest może nawet najważniejsze.

Wtedy, w połowie lat 90., jak pani przełamała ten kryzys?

- Mam taką naturę, że przeczekuję, a potem rzucam się do akcji. W języku prawniczym to się nazywa strategia krokodyla. W 1996 r. zostałam wybrana do władz ZASP. Zaczęłam obserwować teatr od drugiej strony. ZASP umożliwił mi studia na SGH, nawiązałam nowe kontakty.

Odnalazła pani w sobie żyłkę menedżera czy związkowca?

- Związkowca nie, bo ZASP nie jest związkiem zawodowym, tylko stowarzyszeniem twórczym. Ale czułam, że to nie w porządku, że nikt nie zajmuje się ludźmi, którzy zostali z teatru wykluczeni. WWarszawie 50 proc. aktorów zostało bez możliwości zarabiania. Poza tym dużo się działo, teatry były przejmowane przez samorządy. Do tego Ministerstwo Kultury poprosiło mnie o prowadzenie konkursu na inscenizację współczesnej polskiej sztuki. Przez 10 lat poznałam wszystkie teatry w Polsce. Naprawdę tym żyłam.

Nie bała się pani wchodzenia na to pole na styku sztuki, organizacji, finansów? To grząski grunt, wielu artystów od tego stroni.

- Nie bałam się, choć finał był przykry. W 2002 r. prezesowi ZASP Kazimierzowi Kaczorowi zarzucono narażenie związku na stratę ponad 9 min zł zainwestowanych w Stocznię Szczecińską. Teraz, po 7 latach, kończy się proces, w którym jestem świadkiem. Uważam, że Kazimierza spotkała ogromna niesprawiedliwość, zrobił wiele dobrego dla środowiska.

2002 r. był dla pani wyjątkowo dramatyczny, także z osobistych względów.

- Tak. Ale to jest rozmowa o końcu świata. Kiedy traci się dziecko, wszystko, co potem, jest po prostu już nieważne.

Co się stało?

- Tomek miał nogę w gipsie. Nie dostał zastrzyków przeciwzakrzepowych. Skrzep się urwał. Rozmawiałam z nim o tym gipsie o 1 w nocy. O 8 rano już nie żył.

Jak można przetrwać coś takiego?

- Wszyscy odbudowywaliśmy się na gruzach. To pozostaje straszną traumą dla mojego drugiego syna, który stracił w życiu wektor. Przy ojcu z trudnym charakterem, który nigdy specjalnie nie zabiegał, żeby być autorytetem, Tomek, pięć lat starszy, był dla Pawła wzorem. W ciężkich momentach okołorozwodowych myśmy Tomka nazywali Oenzecik. Krążył jak jakiś mediator, łagodził napięcia. Miał taką dyskrecję w działaniu, delikatność. Świetnie się uczył, pracował, kończył medycynę.

W rodzinie byli państwo razem?

- My z Pawłem przeżywaliśmy nasze żałoby raczej osobno, równolegle. Paweł nigdy nie powiedział: żyjesz tylko Tomkiem, choć miał prawo tak uważać. Niebywale dzielni byli moi rodzice, dla mnie trzymali się przy życiu. Czułam, że muszę trwać, żeby ich nie załamywać. Gdy tata, z którym byłam bardzo związana, umarł trzy lata temu, to było takie pierwsze spocznij, myśl: po co ja mam się trzymać? W zeszłym roku umarła mama, więc to, że mam się trzymać dla rodziców, już nie istnieje.

Mąż był już wtedy z państwem?

- Tak, Janusz, jego żona. Czułość jego rodziny w stosunku do nas była ogromnie ważna.

Jak pani doszła do siebie?

- Dwa tygodnie po śmierci Tomka, kiedy byłam kompletnie zgłuszona potworną ilością leków, alkoholem, przekonana, że idę w stronę totalnego szaleństwa, wstałam rano i poczułam strumień takiej bydlęcej energii. Pomyślałam, że to sygnał, że muszę z tym żyć - w pełni świadomie. Że los mnie nie popycha w stronę zapicia się, zaćpania, oddania się innym ludziom pod opiekę i władztwo.

Skąd ta siła wypływała?

- Nie wiem, może z wiary w istnienie czegoś ponad nami. Nie ukrywam, religia bardzo mi pomogła.

Co jeszcze pomagało?

- Bardzo długo w ogóle o tym nie mówiłam. To nie był jakiś świadomy plan, strategia. Rok temu, gdy szykowaliśmy się do ślubu siostrzeńca, rówieśnika Tomka, siostra zwróciła mi uwagę, że po raz pierwszy wymieniłam to imię. Wcześniej nie używałam słowa Tomek. Jeśli ktoś tak miał na imię, nie zwracałam się do niego po imieniu. Nie mówiłam też: mój syn zmarł. Mówiłam: po tym, co mnie spotkało, wtedy, kiedy się to stało. Wiedziałam też, że muszę wszystko uporządkować sama, żeby mi nikt nie zaglądał w te moje szuflady, szare komórki, serce, nie pytał, jak sobie radzę. I jestem dumna, że tym racjonalizowaniem, ratowaniem siebie nie obciążałam innych. Że samotność nie doprowadziła mnie do rozgoryczenia, zdziwaczenia.

Nie byłoby łatwiej z innymi?

- Może, ale w oczach innych widziałam przede wszystkim wyczekiwanie, kiedy skończy się ten mój ból. Podobno z żałobą w dwa lata trzeba się uporać. Ale moja przyjaciółka z Izraela, która straciła wnuczkę w zamachu, powiedziała: od tej chwili do końca życia będziesz nosiła ubranie igłami do środka. I ma rację.

Praca pomaga?

- Trochę trzyma na baczność. Pracowałam wtedy w Teatrze Narodowym jako koordynator pracy artystycznej, byłam też w radzie nadzorczej Polskiego Radia i robiłam ten konkurs na sztukę. Zadzwoniłam po dwóch tygodniach do ministerstwa, że nadal będę robić konkurs. Adriana Boniecka, z którą współpracowałam, powiedziała: to oczywiste. Ale nic nie pamiętam z tamtych przedstawień. Po roku dostałam propozycję wejścia do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Danuta Waniek pytała, czy jestem w stanie - sugerowała, że dowalenie mi roboty, odwrócenie uwagi będzie słuszne. Miała rację.

Nie odstręczało pani wejście do Rady w apogeum afery Rywina?

- Miałam świadomość, że prezydent powołuje mnie, bo trzeba wskazać kogoś nie ze środowiska politycznego, tylko -jak to się mówi - ze środowisk twórczych. Skala upolitycznienia dotarła do mnie wraz z łomotem, który dostałam, gdy powiedziałam, że szanuję Włodzimierza Czarzastego.

Zdziwił panią ten łomot?

- Myślałam, że zostanie to odczytane jako żart. Co miałam powiedzieć, trzymając róże od tegoż Czarzastego? Poza tym faktycznie lubię Włodka i jego wydawnictwo, a także jego rodzinę. Ale jego postawa ostrego gracza skutecznie mnie wyleczyła z zainteresowania czynną polityką. Gdyby mnie zapytano o Sellina, powiedziałabym, że lubię Sellina. Generalnie lubię ludzi.

A jak było dalej z tym upolitycznieniem? Konsekwentnie głosowała pani jak frakcja lewicowa w Radzie. Ale czasem też jak PiS. W końcu to tzw. frakcja lewicowa razem z PiS dokonała w krytycznym momencie zmian w radzie nadzorczej TVP.

- Nie byłam mianowana przez Ducha Świętego.

Jakieś oczekiwania wobec pani były wyrażane?

- Nie, Danuta Waniek jako przewodnicząca KRRiT nie zniżyłaby się do tego, żeby mówić, jak mamy głosować. Mogła najwyżej zapytać, jakie kto ma zamiary, i nie zrobić głosowania. Niemniej, uważam mój pobyt w Radzie za twórczy i ważny. Prowadziłam zespół koncesyjny - fascynowało mnie wtedy zjawisko lokalnych rozgłośni radiowych. Chyba objechałam je wszystkie.

Ale po 2,5 roku znowu zawiało w oczy.

- Zmiana ustawy o radiofonii i telewizji w 2005 r. zdmuchnęła ze stanowiska

panią i pozostałych członków Rady. Nie miała pani już dosyć?

- Nie miałam wyjścia. Znów sięgnęłam po strategię krokodyla. Zostaliśmy z dnia na dzień wyrzuceni bez odszkodowania, za to z 12-miesięcznym zakazem pracy w mediach. Było to bardzo trudne, miałam na te 6 lat plany zawodowe, ale też osobiste - żeby dojść do siebie, złapać równowagę. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było zapisanie się na kurs języka rosyjskiego. I bardzo się cieszę, że go skończyłam.

Co było z pracą?

- Wróciłam do Narodowego. Na tzw. gołą pensję aktorską, bo nie grałam. Do zawodu aktora teatralnego nie da się tak po prostu wrócić, trzeba się roztrenować. Ale jestem bardzo wdzięczna Jankowi Englertowi, że mnie przyjął. Dzięki temu tylko na kilka miesięcy miałam przerwaną ciągłość zatrudnienia. Nadal nie miałam jednak z czego żyć. Przejadłam działkę.

W końcu zaczęła pani grać.

- Najpierw dostałam rolę w serialu "Barwy szczęścia". W teatrze też akurat rozsmakowałam się w graniu, przygotowywaliśmy spektakl "Mrok". I wtedy przyszła propozycja objęcia funkcji dyrektora naczelnego w Ateneum. Znałam myślenie o teatrze Izabelli Cywińskiej, dyrektor artystycznej, było mi bliskie.

Znów powiał wiatr.

- Rzeczywiście, przyszłam do teatru, który w sensie organizacyjnym był jeszcze w poprzednim systemie. Średnia wieku aktorów była znacznie wyższa od mojego. Poza tym zmiany trzeba było przeprowadzać powoli, bo zespół i widownia byli przyzwyczajeni do pewnego kształtu tego teatru. Farsa "Kolacja dla głupca" idzie 10 lat przy kompletach.

Podobno ostatnio panie nie pobierają wynagrodzenia?

- Ja nie pobierałam wynagrodzenia w wakacje, bo organizator nie zapewnił mi możliwości wykorzystania okresu letniego na przeprowadzenie remontów. W związku z tym uznałam, że w tym czasie nie jestem tu potrzebna i na znak demonstracji zrezygnowałam z pensji. A Izabella Cywińska jako reżyser nie pobiera wynagrodzenia za próby i za przygotowanie sztuki. Mamy obcięte dotacje, były inne priorytety - od stadionu po powódź i wybory. Żałoba też znacząco uszczupliła nasze wpływy. Trzeba oszczędzać.

Jak to było? Mężczyźni szukają kompetencji i władzy, kobiety - zakresu

obowiązków i narzędzi, problemów do rozwiązania?

- Tak. Jeśli o to chodzi, jesteśmy jedynym takim kobiecym tandemem na czele teatru. I dobrze się dopełniamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji