Artykuły

Ślub na Mokotowskiej

Przy zapełnionej po brzegi sali, w nastroju świątecznego ożywienia publiczności celebruje się tu Gombrowicza. Tym razem gombrowiczowskie dutknięcie znajduje natychmiastowy rezonans u widzów: ten "Ślub" się na ogół podoba, chociaż reżyser, Krzysztof Zaleski, zrobił co mógł, by zaprezentować Gombrowicza bardzo "swojego", mocno wystylizowanego.

Śnimy więc, razem z bohaterem, nie tyle sen o ojczyźnie i przeszłości familijnej, co potworny majak o chorobie władzy, która zaczyna się najniewinniej w świecie i nie wiadomo kiedy przestaje już być kontrolowanym "zespołem objawów" pozostając wyłącznie ślepym automatyzmem działań podejmowanych w imię jej nieustannego zagrożenia.

Ten "Ślub" jest nie tyle o kompleksach polskich, co o obsesjach człowieka uwikłanego w przeszłość, obciążonego niewyraźną teraźniejszością i bez perspektyw na przyszłość.

Rzecz nie dzieje się, jak u Gombrowicza, w hangarze lotniczym jakiegoś obozu jakiegoś frontu podczas drugiej wojny światowej. Na scenie jest najpierw mrok, a kiedy ustępuje, widać wnętrze jakby baraku: szare ściany z drewna, żarówki na drucie, ciemna plama płachty z tyłu, odrapane krzesełka. Całkiem "normalny" Henryk (Wojciech Wysocki) normalnie dziwi się, że widzi Władzia, potem rodziców, potem Manię, Pijaka, Kanclerza. Wie, że śni i to "głupio", bezsensownie, ale dostosuje się do reguł tego bezsensu. Tak dalece, że będzie śnił coraz śmielej okrucieństwa i podłości. Czy to ważne, skoro to sen?

W rzeczywistości przecież nie ma już ojczyźnianej przeszłości, rodziców, narzeczonej. Wszystko gdzieś przepadło, "gdzieś" pozostało, jak przepadło i pozostało Gombrowiczowi piszącemu w latach 1944-45 w Argentynie ten "Ślub" - środek na odczynianie czarów polskich, ojczyźnianych i rodzinnych.

Ale we śnie? Czemu nie? Wraca przeszłość, ale pomniejszona, skundlała: ojciec jest zanadto chytry i przestraszony, matka głupia i rozlamentowana, narzeczona to już tłumok-debilka, "służąca dziewka" Prawem snu jest zamienić tę rzeczywistość (nierzeczywistą) w blaski dawnej świetności - wystarczy "odczarować" jakimś aktem woli i nadziei koszmar. Na przykład - ożenić się z tłumokiem-narzeczoną jakby była nadal czystą i niewinną wybranką.

Ta gra wciąga Henryka, będzie marzył o ślubie, w podświadomości ukryje wiedzę o sennej prowieniencji tych pragnień.

I byłoby wszystko pięknie, gdyby nie Pijak i jego "palic", którym chce wszystkich - z Henrykiem włącznie :- "dutknąć". Cóż to właściwie znaczy to dutknięcie? Nic mniej niż sprowadzenie na ziemię, do parszywych realiów, zbrudzenie prymitywizmem i głupotą. Każdej wyższej i czystej myśli, spłycenie każdej intencji.

Ten Pijak jest w spektaklu Zaleskiego najprawdziwszą ojczyzną i najniebezpieczniejszą realnością. Osią działań, mordercą sensów. Gra go wyraziście, ba! jaskrawo, Adam Ferency i jak mrożkowski Edek z "Tanga" trzyma w szachu resztę - tych ze snu i nie-snu, jednakowo. Henryk Wojciecha Wysockiego jest tylko świadomością i to świadomością okaleczoną, obolałą - w charakter nie wyposaża go ani Gombrowicz, ani Zaleski. Wysocki krąży po scenie jako "znak myślenia", a nie żywy młodzieniec i najczęściej ten znak układa mu się w pytajnik. Matka i Ojciec - Krystyna Tkacz i Czesław Wołłejko - to postacie tyleż groteskowe, co niesamowite, tragicznie niesamowite. Matka jest zresztą bardziej tragiczna, ojciec - Wołłejko - zdecydowanie bardziej groteskowy, w wydaniu ciepłym i bezradnie ujmującym. Władzio Grzegorza Wonsa istnieje tylko jako problem Henryka (uwiódł, czy nie uwiódł mu narzeczoną?), Narzeczona Maria Pakulnis - to tylko bezwolna kobiecość ekshibicjonistycznie "odładniona" i skretynizowana. Biernością i abnegacją przypomina Iwonę z"Iwony, księżniczki Burgunda", mogłaby grać tę rolę od razu, bez zmiany kostiumu i środków wyrazu. Wszyscy razem noszą gombrowiczowskie "gęby", niekoniecznie ze "Ślubu", po prostu z Gombrowicza, najbardziej z "Ferdydurke". Jak życzył sobie autor, stwarzają się nawzajem istniejąc naprawdę tylko w starciu z partnerem. Nie byłoby ich bez tego lęku o dutkinięcie palicem, irracjonalnego i przeraźliwie konkretnego zarazem. Strach przed niezdefiniowanym i niedefiniowalnym jest bodajże czy nie najpotężniejszy, a czymże da się zdefiniować lęk przed p a 1 i c e m? Że niby plebs, plebejusz który "dutknie" bo silny i ma mięśnie? Albo - barbarzyńca z tupetem, który opanuje każdą sytuację, bo nie posiada skrupułów? Albo - silniejszy, bo głośno krzyczy, albo - krzyczy pierwszy?

Może być to i tamto i jeszcze sto innych interpretacji - "dutknięcie" to obcięcie włosów Samsonowi, koniec racjonalnych kalkulacji.

Owszem, Henryk się przezwycięży, będzie już silny na tyle, że sam sobie mógłby dać ślub (zabrakło innych, bo z lęku przed upadkiem - był przecież królem snu - zlikwidował wszystkich), ale kiedy dojdzie do takiego wniosku przejdzie mu już ochota na odczarowywanie nieodwracalnego.

Przedstawienie w teatrze przy ulicy Mokotowskiej nie niesie radości, chociaż wiele razy daje okazję do śmiechu. Nieodparcie komiczne są przecież usiłowania zdobycia raz na zawsze pewności i bezpieczeństwa, zrealizowania pierwotnych marzeń, mocne postanowienia niebudzenia się ze snu, albo naiwne samouspokojenia - kiedy będzie nie do wytrzymania, obudzę się. Ten komizm niewesoły znamy z życia, nawet już nie reagujemy na jego bolesność, życie jest, jakie jest - powtarzamy sobie już bez żalu, Gombrowicza rozumiemy teraz - wydaje nam się - jak nigdy dotąd. Wiele sytuacji współczesnych nazywamy sobie: jak z Gombrowicza, jak z Mrożka, tyle, że naprawdę. Albo puszymy się: Gombrowicz, Mrożek to małe piwo przy tym lub owym z dziś i z teraz. Leczymy się ironią, pasuje nam kpina, niemal oddychamy sceptycznym dystansowaniem się od jakichkolwiek "dutknięć".

I tacy właśnie przychodząc na ten spektakl nie wiadomo kiedy wytracamy ironię. Gombrowicz u Zaleskiego jest - okazuje się - nieobojętny, gorący, jest za czymś, przeciwko czemuś, obchodzi go - i jak jeszcze - wszystko, co było, jest i będzie. A każda jego deformacja i każdy żart bolą jakby wypalano je na żywym ciele. Raptem przekonujemy się: to nostalgia zrodziła "Ślub", ambicja też, próżność też ("... wzorem był mi "Faust" i "Hamlet" (-) mnie szło o napisanie "wielkiego" i "genialnego" dramatu"), ale nostalgia przede wszystkim.

W epoce zalewającej wszystko apatii i sceptycznej drwiny taka konstatacja działa wręcz leczniczo.

I staje się niemożliwe: Gombrowicz krzepi.

Podczas pisania niniejszego nadeszła wiadomość o śmierci Romana Szydłowskiego, który - skoro zmarł w sobotę 24 września - pewnie już tego "Ślubu" nie obejrzał. Niestrudzony i wszystkim życzliwy, wspaniale uczynny i prestidigitatorsko sprawny jako organizator wszelkich imprez teatralnych, poliglota, tłumacz, krytyk, publicysta, kolega, dżentelmen starej daty. Niewiarygodne, że wszystko to już trzeba pisać w czasie przeszłym. Niewiarygodne, bo tak bardzo dużo było go wszędzie, tak intensywnie był obecny w polskim życiu teatralnym, tak bardzo temu życiu użyteczny.

Będzie go brak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji