Artykuły

Ach cóż to był za ślub!

A premierę "Ślubu" w Teatrze im. Stefana Jaracza (17 grudnia 1983 r.) szedłem pełen obaw. Niejeden twórca teatru połamał sobie na "Ślubie" zęby, niejeden widz oglądając gotowy spektakl zgrzytał zębami ze złości. Recepcja twórczości Gombrowicza w kraju to zali ledwie rozpoczęty proces, a w takiej sytuacji wszystko jest jeszcze do odkrycia, wszystko do wyinterpretowania i powiedzenia. Bo nie wiadomo właściwie jak ten "Ślub" grać, jaką zastosować metodę. Twórca i twórczość stoją na tak wysokim piedestale, że sięgnąć tam nie sposób, zresztą po drodze czają się pułapki różne (zastawione przez autora); w które raz po raz człowiek dobrej woli wpada i rozpaczliwie szuka ratunku. szuka go w sprawdzonych już wzorcach. Jeśli chodzi o formę to u Witkacego, Grotowskiego i Kantora. Jeśli chodzi o treść to znów u Witkacego, Mrożka, nawet Brechta. Podpieranie się takie nikomu nie wychodzi na zdrowie, a najmniej Gombrowiczowi, którego twórczość jest zjawiskiem osobnym i osobliwym, wymykającym się ze schematu i zaskakującym. To prawdziwy labirynt, po którym można się poruszać, ale bardzo, bardzo ostrożnie.

Pierwszy akt (zresztą najlepiej zagrany w sztuce trwającej aż trzy godziny) rozwiał wszelkie obawy. Reżyser Wojciech Maryański zawierzył Gombrowiczowi i poprowadził spektakl bardzo spokojnie, bez dodatkowych efektów, do wnoszenia których czują się zazwyczaj zobowiązani realizatorzy. Ostrożność ta wydała owoce i mając świeżo w pamięci tenże "Ślub" wystawiony przez Ryszarda Majora w Teatrze "Wybrzeże", gdzie realizatorom pomyliło się wszystko i zagmatwało, miałem nareszcie uniwersalistyczny teatr Gombrowicza, przemawiający tragicznie o współczesnym człowieku, którego pełne komplikacji tycie gmatwa się coraz bardziej i bardziej, prowadząc aż do absurdu. Chęć otrząśnięcia się, chęć uwolnienia się od licznych, występujących samoistnie implikacji, a zarazem niemoc i niemożność, to głęboki sens sztuki.

Wspaniale korespondowała z reżyserską koncepcją scenografia Jerzego Rudzkiego, prosta w pomyśle, zabudowująca scenę ginącymi w perspektywie, obitymi na czarno schodami. Co kilka stopni ustawiono ażurowe bramy tak, jakby były to kolejne etapy wtajemniczenia, kolejce okresy życia, czy może kolejne epoki, które mijają tylko, a w położeniu człowieka, nic się nie zmienia. Upływa tylko czas.

Był wreszcie w "Ślubie" Henryk (w spektaklu gdańskim nieobecnością straszył Kuba Zaklukiewicz). Jan Czechowicz, grywający w Olsztynie już od kilku lat wielkie role, i tym razem z arcytrudnego zadania wybrnął dobrze. Nie można uciec od samego siebie. Nie można uciec od rodzinnego domu, od swojego kraju, od obyczajów wreszcie. Nie można zrzucić własnej skóry, choćby pragnęło się tego ze wszystkich sił. Każda próba, nawet ta udana, wywoła nowe reakcje, nowe sytuacje, prowadzące zawsze do punktu wyjścia. Jan Czechowicz gra Henryka z wielką powściągliwością. Jest może nazbyt młodzieńczy przedstawiając gorzkie doświadczenia. To jednak zrozumiałe. Porażki nie są zastrzeżone dla wieku męskiego. One trwają wciąż, od pierwszego do ostatniego dnia ludzkiego bytu. Myślę, że na kształcie roli Jana Czechowicza korzystnie odcisnęła się kreacja Jana Niemaszka, który jako Władzio współtworzył z Henrykiem ów Gombrowiczowski klimat. Jakże bardzo Władzio był skoncentrowany, jakiż oszczędny. Pamiętając wcześniejsze role Niemaszka rażące rozedrganiem, nadmiernym gestem, trudno uwierzyć, że to ten sam artysta. Jest więc Władzio (choć rola nie jest wielka) niezbędnym katalizatorem wszelkich poczynań Henryka. Jego doświadczenie i mądrość (jakże łatwo godzi się na żądania Henryka) równoważą ujawniającą się tu i ówdzie młodzieńczą pasję głównego bohatera. Władzio Jana Niemaszka to dowód jeszcze jeden, że każda rola może być wielka.

Parą rodziców i królewskich małżonków byli Barbara Baryżewska i Lech Gwit.

Matka i Królowa Baryżewskiej to kolejna dojrzała kreacja tej aktorki (odpowiada mi bardziej niż gdańska rola Joanny Bogackiej), głównie za sprawą prostoty, a przez to komunikatywności. Matki zazwyczaj bywają nieszczęśliwe i nie są ważne tego powody. Tragizm tej postaci oddała aktorka z niezwykłą starannością, Matka Baryżewskiej (także Królowa) tworzy tło dziejących się wydarzeń. Dodajmy, że tło niezbędne, bez którego nie byłoby akcji. Równocześnie Matka komentuje i ocenia dziejące się sceny.

Jedynie Lech Gwit w roli Ojca i Króla stworzył rolę, która znalazła swój odpowiednik w powołanym przedstawieniu gdańskim. Jerzy Łapiński był podobnym Ojcem. To nie jest oczywiście zarzut pod adresem Gwita, a jedynie uwaga, że do roli tej pasuje tylko jeden klucz, który Gwit pospołu z Łapińskim znaleźli. Ojciec jest więc zahukanym, nie umiejącym do trzech zliczyć prowincjuszem, a zarazem władcą absolutnym domu, w którym króluje. Jest monarchą bezwzględnym, a zarazem płochliwym i bojącym się ludu. Jest kochającym Ojcem Henryka, a zarazem boi się syna i pilnuje dobrze własnego interesu.

Ważną, choć nie za wielką rolą jest w "Ślubie" Mania, ongiś dziewczyna Henryka, później knajpiane potyrcze, Księżniczka wreszcie. Małgorzata Gudejko gra Manię bardzo dobrze. Jej Mańka jest bezwolna, niczym manekin, chwilami jednak pokazuje swoja prawdziwe oblicze - dziewczyny nieszczęśliwej, być może zakochanej i boleśnie obecnej w przedstawianej rzeczywistości. Sądzę, że o to właśnie chodziło Gombrowiczowi.

Ostatnią ważną rolą tego przedstawienia jest Pijak. Jakiż koncert aktorskich umiejętności przedstawił w gdańskim "Ślubie" Henryk Bista! Było to osobne całkiem przedstawienie. W Olsztynie natomiast Mariusz Pilawski starał się swoją rolę wkomponować w całe przedstawienie, starał się dostroić ją do pozostałych ról. Zamysł ten powiódł się młodemu aktorowi. Był dobrym Pijakiem, co nie znaczy, że nie mógł być lepszym.

Poza wymienionymi już artystami - w przedstawieniu udział wzięli: Artur Steranko, Zbigniew Kaczmarek, Ryszard Machowski, Jerzy Lipnicki, Stefan Burczyk, Marek Pyś (zauważony szef Policji), Stefan Kąkol, Julian Zagwojski, Zenon Jakubiec, Witold Kopeć, Danuta Lewandowska, Iwona Kotzur, Joanna Biesiada i Lubomira Tarapacka. Aktorzy ci jako Pijacy, Dostojnicy czy Damy tworzyli niezbędne tło dla dziejącej się akcji.

Nie do końca wykorzystał reżyser możliwości tkwiące w scenach z Pijakami, a wystarczyło przecież obejrzeć pierwszy z brzegu archiwalny film, w którym występują lwowscy "batiary", bądź warszawscy chłopcy z Targówka. Sceny te wypadły w olsztyńskim "Ślubie" (w odróżnieniu od gdańskiego) nieco przesadnie, co nie było przecież potrzebne.

Świetne były kostiumy, bardzo stonowane (do scen dworskich niczym z ciemnego snu, do scen współczesnych bliskie codzienności). Także ruch sceniczny opracowany przez Wojciecha Kępczyńskiego, szczególnie w tych scenach, kiedy stanowił tło dla dziejącej się na pierwszym planie akcji, zadziwiał precyzją i delikatnością. Dawała się także słuchać i nie wadziła muzyka Tomasza Bajerskiego, też dyskretna, z dobrze umieszczonymi akcentami, które wspierały akcje.

Myślę, że olsztyński "Ślub" jest, jak dotąd, najlepszym przedstawieniem bieżącego sezonu i ważnym osiągnięciem artystycznym Teatru im. Stefana Jaracza. Oby tak dalej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji