Artykuły

Przedłużone wczasy

Nie da się ukryć: lato tegoroczne było długie, słoneczne, gorące; komu w takich czasach chciało się chodzić do teatru? Wielu jednak chciało, ale nie tylu, żeby mogli wzbudzić gniew opinii na to, że zespoły na urlopie, a sceny zamknięte. Albo że się teatry obijały od ściany do ściany, jak się to przydarzyło "Rozmaitościom" na Marszałkowskiej, które od podniosłego "Promieniowania ojcostwa" zawędrowały do komedyjki, zatytułowanej zachęcająco "Czy masz ochotę na miłość?". A niech sobie. Tak było mniej więcej w całej Polsce, a nie tylko w Warszawie. Nawet gościnna Schaubuhne Am Lehniner Platz z "Oresteją" tylko na krótko rozpaliła najgorętszych miłośników teatru.

Ale pomału, w miarę jak robiło się chłodno, ocieplały się sale teatralne, wznowiono widowiska, które jak meteory zabłysły na początku upalnego lata, żeby właściwy żywot rozpocząć w jesieni. Spośród nich naczelne miejsce przypada "Krakowiakom i góralom" w Narodowym, a na przełomie września i października "Ślubowi" Gombrowicza we Współczesnym. Teatr Polski we wrześniu nie dał nowej premiery, z innymi było podobnie.

Recenzenci tak, "Krakowiaków'', jak i, "Ślubu'' znajdują się w trochę kłopotliwej sytuacji. Oba te utwory wrosły we współczesny polski teatr i szerokie kręgi widzów - choć w obu przypadkach różne - są z nimi dobrze pokumane, za pan brat. O patriotyczno-scenicznych dziejach "Krakowiaków i górali" napisali badacze i krytycy już chyba wszystko, co można było wyłuskać z dziejów politycznych i teatralnych tego sławnego utworu. O co chodzi w "Ślubie" wyjaśnił najpierw obszernie sam Gombrowicz, a po nim liczni krytycy i egzegeci twórczości autora "Ferdydurke". Więc raz jeszcze streszczać znane wnioski? A próby własnego tłumaczenia, jeśli je ktoś sobie wyrobił, wymagają dłuższej analizy, argumentacji. Nie miejsce na nie w felietonie.

Więc pozostaje co? Ocena konkretnej pracy teatru nad tekstem, ocena reżyserii, cenzurki dla roboty aktorów, scenografa? "Koń, jaki jest, każdy widzi". A że widzi każdy po swojemu, cóż to szkodzi?

Jeżeli zatem chcę powiedzieć parę zdań i o "Krakowiakach", i o "Ślubie" to nie tyle przez tzw. obowiązek recenzencki, ile żeby podzielić się z czytelnikami próbką odpowiedzi na pytanie, jakie dzisiaj emocje budzić może utwór Bogusławskiego pochodzący sprzed blisko dwustu lat i wystawiony w arcydramatycznym momencie życia narodu (rok 1794!) i tak samo - jakie refleksje nasunąć może "Ślub", sztuka napisana w czasie ostatniej wojny i po roku 1970 grana z powodzeniem przez różne ambitne, przodujące teatry.

Przy omawianiu "Krakowiaków i górali" każdy nieomal uważa za konieczne zwrócić uwagę na zdumiewającą żywotność starego wodewilu i jego rzutowanie na współczesność czy wczoraj, czy dzisiaj. Wzywanie do narodowej zgody w obliczu zagrożeń, zewnętrznych i wewnętrznych, wciąż aktualne kuplety, arie i narodowe przesłania, czyż to nie przejmuje każdego? Przyznam się, że gdy jeszcze raz patrzyłem na zalecanki Doroty do Stacha, na przemyślne zabiegi studenta Bardosa, by pogodzić zwaśnione strony, i na baletowe układy scen zbiorowych, i gdy słuchałem melodii mistrza Stefaniego, nie myślałem ani przez chwilę o historii, a jeżeli, to o mistrzostwie Schillera w ożywieniu i odmłodzeniu starej opery. I doceniałem rzetelny wysiłek Krasowskiego, aby na scenie Teatru Narodowego pokazać ją godnie i w pełnym jej uroku. Dzięki dobrej robocie całego zespołu widowisko utrzymało swoją rangę, zwłaszcza spodobali mi się Krystyna Królówna jako młoda, jurna żona starego safanduły i Tadeusz Janczar, zabawny, a nie groteskowy Miechodmuch.

Nie równał się Adam Marjański z najlepszym jakiego widziałem Bryndasem - Tadeuszem Cyglerem - nie miał w sobie owej iskry zbójnika, harnasia, którą można z roli Bryndasa wykrzesać, jak z roli Bardosa zapowiedź przyszłych bohaterów romantycznych. Ale w "Krakowiakach i góralach" chodzi przede wszystkim o zespół, a skoro on był w porządku, jo sądzę, że widzowie są zadowoleni i że będzie ich dużo.

A co ze "Ślubem"? Panowie, pora na eksperymenty! Sztuka dobiega czterdziestki, więc już klasyka, a jeszcze nie szkolne tradycje. I to co autor napisał o swojej sztuce może być już nieważne. Gombrowicza teatr nie pociągał, może poza operetką. Toteż materia teatru silny mu stawiała opór i przy pisaniu - na przekór sobie,, muzom, otoczeniu - "Iwony" czy "Ślubu". Krzysztof Zaleski spojrzał na "Ślub" przez Witkacego i jego progeniturę - i ujawnił pewne niewątpliwe mielizny tej skądinąd najambitniejszej sztuki Gombrowicza. Przedstawienie się dłużyło - wyczyn antygombrowiczowski. I to pomimo że aktorzy robili wiele, by nudzie zapobiec - zwłaszcza Czesław Wołłejko, Krystyna Tkacz i Maria Pakulnis pokazali postacie krwiste, wyraziste. Z Henryka Wojciech Wysocki robił trochę Piotra Wysockiego. Adam Ferency zaś zdemonizował Pijaka. Ale wszystko razem... gdybym był takim snobem jak program teatralny do tego przedstawienia, konsekrujący autora "Pornografii", to bym wspomniał jak spierałem się ongiś z Kazimierzem Wyką o rangę i znaczenie "Ślubu": on był gorącym entuzjastą tej sztuki i jej pojedynku na "palice", ja się krzywiłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji