Artykuły

Każdy w swoją drogę

Odwaga to słowo, które najczęściej kojarzy się z kolejnymi inscenizacjami "Dziadów" Adama Mickiewicza. Odwaga wystawienia "dziadów" w Starym Teatrze graniczy z ryzykanctwem. Na to ryzyko mogli sobie pozwolić tylko artyści takiego formatu, jak Jerzy Grzegorzewski, Barbara Hanicka i Stanisław Radwan. Powstało dzieło, które jednych zachwyci, innych oburzy.

Jerzy Grzegorzewski, mierząc się po raz drugi z romantycznym tekstem, nie wyrzekł się specyficznej poetyki swoich spektakli, stawiając przede wszystkim na formalną stronę widowiska i dość swobodnie traktując wielki poemat dramatyczny, o czym świadczy choćby nowy tytuł "Dziady - dwanaście improwizacji". Jednak zabiegi dokonywane na tekście, wbrew wcześniejszym obawom, nie budzą sprzeciwu.

Wręcz przeciwnie, przenikanie się drugiej części z czwartą okazuje się niezwykle interesującym pomysłem, podobnie jak "Widzenie księdza Piotra" włożone w usta Pani Rollison.

Przedstawienie zostało podzielone na trzy akty, w których momentem kulminacyjnym jest zawsze jeden z wielkich monologów (część I - opowieść Adolfa, II - "Widzenie księdza Piotra", III - "Wielka Improwizacja"). Tak pomyślany układ sprzyja klarownej konstrukcji spektaklu i narastaniu dramatycznego napięcia, zawartego nie w typowo psychologicznych reakcjach bohaterów, lecz w przestrzeni ogarniającej scenę, z wchodzącym w widownię podestem i balkonem.

Całość spina postać Konrada (Jerzy Radziwiłowicz) - ubranego na czarno mężczyzny, który już od samego początku widowiska znajduje się przy oknie sceny. Poeta przysłuchuje się obrzędowi, równocześnie stając się jego uczestnikiem, przywoływanym przez Guślarza (Andrzej Hudziak) duchem, widzianym oczyma Pasterki. Stary rytuał nabiera cech magicznych (podnoszone do góry świetlne wianki, uruchomiany ogromny, złoty bąk), wkraczając także do bardzo ludzkiego świata siedzących obok, za stołem dzieci. Konrad Radziwiłowicza jest zarówno w tym, jak i w tamtym świecie, z biegiem czasu oddalając się od obu i przyjmując pozycję outsidera, wyobcowanego poety, nie mogącego pogodzić się ani z ludźmi, ani z Bogiem.

Zanim jednak dojdzie do wybuchu, jakim jest "Wielka Improwizacja", będzie on jedynie postronnym obserwatorem, z napięciem przysłuchującym się opowieści Adolfa (wzruszający do łez monolog Jerzego Treli), postacią zjawiającą się w śnie Senatora (groteskowy, jak zwykle, Jan Peszek) i z boku, jakby z ukrycia przyglądającą się zabawnemu salonowi warszawskiemu, w którym prym wodzą diabły, przebrane za zauszników namiestnika.

Konrad zbiera te doświadczenia, rejestruje je, by jeszcze bardziej zagłębić się w siebie i odkryć swoje powołanie. Zupełnie nie rozumiem tylko, dlaczego pozostaje obojętny na los Pani Rollison (przejmująca kreacja Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, która oparta o pochyloną, antyczną ścianę, z rozpuszczonymi włosami niczym Muza z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego dramatycznie wygłasza "Widzenie księdza Piotra"). To wielka niekonsekwencja inscenizacyjna spektaklu, gdyż Konrad powinien choć na moment spojrzeć na nieszczęsną kobietę - wszak sam mówi, że "cierpi za miliony". W ten sposób załamuje się cała dotychczasowa interpretacja "Dziadów" Grzegorzewskiego, a piękne sceny z matkami stają się tylko niepotrzebnym, przypadkowym wtrętem.

Ale zaraz następuje część trzecia. Nad ciemną scenę zjeżdża niebieski horyzont, przecięty ukośną, białą strzałą, jakby drogą do Boga. To pod nią stanie Konrad, by błagać, walczyć o rząd dusz. Abstrakcyjna, chłodno oświetlona przestrzeń wzbudza dreszcz emocji. Zaraz będzie działo się coś niesamowitego. Jednak napięcie wywołane wspaniałym zabiegiem scenograficznym opada wraz z pierwszymi słowami bohatera.

Wypowiadane cicho, niezrozumiale zdania, których melodii łatwo można się poddać, zmuszają do maksymalnej koncentracji i skupienia uwagi na rzadko docierającym do uszu widzów sensie słów i uniemożliwiają uczuciowe zaangażowanie. Taka interpretacja "Wielkiej Improwizacji" wzbudzała mój sprzeciw. Czułam wyraźnie, iż wypływa ona z wnętrza aktora i nie jest teatralną grą, lecz bardzo osobistą wypowiedzią. Ale dla mnie zupełnie obcą, zimą i wykalkulowaną.

Po scenie egzorcyzmów odprawianych przez księdza Piotra (zupełnie nie słyszalny Jan Frycz), wchodzi Gustaw (Andrzej Bienias). "Dziwna rzecz, nie widziałem nigdy tej postaci, a znam go, jak jednego z mych rodzonych braci..." - mówi na widok wycieńczonego Konrada. Ten daje mu pierścionek, by go sprzedał i dał połowę ubogim, a drugą na mszę za dusze czyśćcowe. Młodzieniec zatrzymuje go, prosząc o jedno słowo. "Nie wolno! Każdy w swoją drogę" - odpowiada Konrad, pozostawiając na scenie swojego następcę.

Czy ta symboliczna wymiana pokoleń spełni się do końca? - na to pytanie każdy odpowiedzieć musi sobie sam. Na pewno po opadnięciu kurtyny rozchodzą się drogi widzów wychowanych na tradycyjnym teatrze literackim i wielbicieli sformalizowanej sztuki Jerzego Grzegorzewskiego. Ja pozostałam gdzieś pośrodku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji