Artykuły

Czystość lekko chybiona

"Król Edyp" w reż. Gustawa Holoubka z Teatru Ateneum z Warszawy w PWST w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Coś jest tym, czym jest, o ile jest tym, czym nie jest. Niniejszym na bok odstawiam możliwe, a nawet konieczne uniwersyteckie dysputy logiczne na temat prawdziwej wartości tej przeze mnie gdzieś i kiedyś przeczytanej frazy, odstawiam naukowość i w jedynym dostępnym mi trybie amatorskim wyznaję, iż fraza ta wzrusza mnie szalenie. Wzrusza mnie mówienie o czymkolwiek jako o krawędzi między tym, co da się powiedzieć pozytywnego, a tym, co da się powiedzieć negatywnego. Weźmy taką dynię...

Otóż, jest ona dynią, o ile jest tym, czym nie jest, czyli - o ile nie jest... I tutaj trzeba by wyliczyć wszystkie elementy świata, które nie są dynią. Dynia więc albo - jeszcze ciekawiej: "Król Edyp". Mówiąc ściślej - arcytragedia Sofoklesa, którą w Teatrze Ateneum w Warszawie Gustaw Holoubek wyreżyserował. Czym jest to przedstawienie? Tym, czym jest, gdyż nie jest...

Nie jest kolejnym manifestem reżyserskiego pokolenia "Ojcobójców", tak jak Sofokles nie jest członkiem dramaturgicznego pokolenia "Porno". Nie jest ambitnym, czynionym wedle pierwszych stron gazet upublicystycznianiem słów, które liczą sobie już tysiące lat i nie mają nic wspólnego z mysimi lękami takich krytyków teatralnych, jak Pawłowski, Gruszczyński lub - nie daj Bóg - Drewniak. Czyli nie jest dotknięciem problemu Radia Maryja ani głosem w bolesnej kwestii listy Wildsteina, ani też skowytem za lub przeciw Giertychom... Itp. Czym więc jest? Jedźmy dalej.

Nie jest opowieścią, w której Edyp (Piotr Fronczewski) porozumiewa się z Kreonem (Jerzy Trela) przy pomocy komórki. Nie jest brednią, w której Jokasta (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) - jako nieprzekupna córa islamskiego fundamentalizmu - na scenie przy pomocy dynamitu się wysadza z rozpaczy oraz przeciwko polskim wojskom w bazie Babilon. Nie jest też sceniczną głupotą, co ambitnie przedstawia wiszący nad ślepym Tyrezjaszem (Krzysztof Gosztyła) wstrząsający problem szerzącej się dziś pedofilii. I tak dalej, i dalej, i jeszcze dalej. Słowem, opowieść ta to nie kolejny kuriozalny wór współczesnego teatru nadwiślańskiego, do którego reżyser-maniak wepchnął wszystkie możliwe newsy zeskrobane z gazet, ekranów telewizorów i radiowych głośników. "Król Edyp" Holoubka to nie tuba naszego dzisiejszego zasmarkanego żyćka. To cieszy... Wciąż pytam jednak - czym jest ten krótki, półtoragodzinny seans?

Że Holoubek nie skorzysta z pospolitej mody na unowocześnianie klasyków przy pomocy cepa, czyli że nie zrobi z siebie kolejnego idioty Melpomeny - to akurat pewne było. Śmiem twierdzić, że artysta ten posiadł cechę, która jest kompletnie obca jego młodszym kolegom po fachu i wyklucza zajmowanie się w teatrze publicystycznym planktonem. Holoubek posiadł mianowicie - dobry smak. Nie je smrodów. Co więc je? Co mu smakuje? Czas odpowiedzieć.

Gdy dziś zasiąść na widowni jednej z ruin starożytnego teatru, widać to, co zawsze było widać. Potężne masy powietrza, gdzieś tam, na dnie mas powietrza małą arenę dla ludzi żyjących krócej niż trwa pstryknięcie Bogów, nad głową zaś istotę rzeczy widać - nieogarnioną niebieskość przerażająco obojętnych niebios. Holoubek wystawił, Holoubek pragnął wystawić odwieczność tych zupełnie pogubionych, złamanych, miażdżących proporcji.

Holoubek był, pragnął być czysty i bezwzględny jak tysiącletnie frazy Sofoklesa. Stąd inscenizacyjna pustka. I stąd ascetyczność kostiumów. Na scenie rzeczywiście nic, tylko masy powietrza. Tam, nad sufitem teatru, rzeczywiście tylko obojętne niebiosa - warto się wciąż domyślać ich obecności. No i garstka ludzi w pustym powietrzu, ludzi żałośnie skończonych, tylko doczesnych, którzy chcą, którzy mogą znaleźć oparcie jedynie w słowach. Choć przecież wiadomo, że tu - w Tebach skazanych na ból - już nie ma żadnych oparć. I nie będzie, dokąd będzie Edyp, ten wiór, co bezwiednie zarżnął ojca swego i dzieci spłodził z matką swoją. Bezwiednie? Tak. Ale bezwiedność nie ma znaczenia dla niebios.

Ostatni raz użyję tej niejasnej, połowicznej konstrukcji i rzeknę - Holoubek pokazał, pragnął pokazać tylko Sofoklesa i nic poza Sofoklesem. Pragnął na dzisiejszych podniebieniach rozsmarować odwiecznie cierpkie smaki losu. Pragnął... Zaledwie pragnął.

Gdy - jak w "Królu Edypie" Holoubka - zasadą opowieści jest krystaliczna czystość stylu - wtedy byle paproch urasta do potęgi króla Piasta. To, czego w inaczej, barwniej, migotliwiej, dynamiczniej szytych historiach nikt by nie zauważył - tutaj uwiera. Męczy ucho, tnie oko, nuży z czasem. Tak, sceniczna czystość bywa mordercza. To ona powoduje, że w swych skowytach Fronczewski stacza się we wręcz trywialną bombastyczność. Za sprawą czystości kilka zamaszystych gestów Budzisz-Krzyżanowskiej zdumiewa swą tandetnością. I to pustka sprawia, że obowiązujący u Holoubka bezruch wolno przepoczwarza się w iście slapstickową namiastkę koturnu.

Czym zatem jest "Król Edyp", który wiadomo, czym nie jest? Piękną połowicznością, bolesną połowicznością sceniczną, kryształem, co się zbyt narcystycznie we własną krystaliczność zapatrzył. Ale też muszę ostro dodać, że jedynym, co nas przed narastającymi zwałami współczesnego teatru brutalistyczno-cepologicznego ocalić może, to właśnie czystość. Choćby nawet lekko chybiona.

Teatr Ateneum w Warszawie. Sofokles "Król Edyp". Reżyseria Gustaw Holoubek. Scenografia Marcin Stajewski. Kostiumy Irena Biegańska. Muzyka Wojciech Borkowski. Występy w krakowskiej PWST.

Na zdjęciu: scena z "Króla Edypa."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji