Artykuły

O myśl w teatrze

Tegoroczne Warszawskie Spotkania Teatralne nie należały do świetniejszych w trzynastoletniej już historii tej imprezy. Sezon ubiegły nie ułatwił sprawy organizatorom. Wydarzeń teatralnych było w nim zaledwie kilka, ale miały one miejsce głównie w Warszawie - myślę o "Królu Lirze" i "Locie nad kukułczym gniazdem". Jedno tylko poza Warszawą. Ono właśnie, "Wesele" z Teatru Starego w reżyserii Grzegorzewskiego, zamykało spotkania.

Na otwarcie pokazano "Świętoszka" Moliera pod bardziej rzeczowym lecz mniej sugestywnym tytułem "Obłudnik". W nowym przekładzie Bohdana Korzeniewskiego, w jego reżyserii i ze scenografią Krzysztofa Pankiewicza. Przekład Korzeniewskiego utrzymany w żywym języku literackim, mimo zwrotów stylizacyjnych, brzmiał czysto, wyraziście. A dzięki potoczystości rytmu okazał się znakomicie sceniczny. Wydaje się jednak wynikiem nadmiernej skrupulatności odnowa tytułu. Nazwa świętoszek tak ściśle i dosadnie określająca charakter głównego bohatera stała się w mowie potocznej przymiotnikiem pospolitym i nie budzącym wątpliwości co do swego znaczenia. Jest to co prawda jedynie szczegół nie decydujący o wartości spektaklu, i może nie warto by o nim wspominać gdyby nie fakt, że wieńczy on wszystko co w tym przedstawieniu godne uwagi. Reszta, czyli sens teatralny łódzkiego "Świętoszka" vel "Obłudnika" jest nieuchwytny. Nie budują go ani interpretacje aktorskie ani koncepcja reżysera. Przedstawienie nie jest ostrzeżeniem przed oszukańczym handlarzem wzniosłością i cnotą, przed fanatyzmem ślepym, ani też bawi dowcipem rozwiązań scenicznych. Postaci zdają się być pomniejszone do powszednich wymiarów, przez co i problematyka zawarta w sztuce traci na - intensywności. Orgon (Bogusław Sochnacki) jest tylko apodyktycznym, zaślepionym głupcem - ale niewielkim - i nic nie wskazuje, by kiedykolwiek rozsądek posiadał. Przeczy temu choćby fakt, że pokraczny starszy mężczyzna wziął sobie za żonę dziewczynę w wieku własnej córki. Tartufe (Andrzej May) wyglądem przypomina obłudnego acz przystojnego wymoczka. Jego typ urody, postawy i gestykulacji mało prawdopodobnym czyni zainteresowanie kobietami. Jest w tej postaci coś z przebiegłego kryminalisty, brak jej natomiast tej siły hipnotyzerskiej, która mogłaby zwieść choć jedną osobę. A więc zamroczenie Orgona tłumaczy tu jedynie jego głupota. Wobec takiego ustawienia dwóch głównych postaci sztuki traci ona swój dramatyzm, a konflikty w niej zawarte trywializują się. Rzutuje to i na resztę postaci biorących udział w rozgrywce z Tartufem. Nie czuje się ich prawdziwego zagrożenia. Ich serio jest konwencjonalne i mało przekonywające. Grane są tradycyjnie, lecz bez tradycyjnego choćby komizmu. A że i dziś mógłby on bawić świadczy reakcja na tekst, który aktorzy wyraziście podają ze sceny. A także epizodyczna postać Pana Układnego, którą Ryszard Dembiński tworzy wpół zgiętą tęgą sylwetką i dobrodusznie podstępnym, dwuznacznym uśmiechem. Za mało jednak zalet w tym "Obłudniku". Barwy teatru Dejmka lepiej by obroniło któreś z jego własnych przedstawień, "Wielki Fryderyk" lub "Cień".

"Letników" Gorkiego zaprezentował Teatr Nowy z Poznania w reżyserii Janusza Nyczaka, ze scenografią Jerzego Kowarskiego i muzyką Jerzego Satanowskiego. W tym nie najlepiej skrojonym dramacie Gorkiego panują mdłości inteligencji rosyjskiej przełomu wieku. To co u Czechowa przesycone jest głębokim ludzkim zrozumieniem i ironicznym dystansem, u Gorkiego - w realizacji Nyczaka - zaatakowane zostało czystym krytycyzmem. A ponadto wyzbyte komizmu przez co spektakl stał się monotonny. Postaci są tu pomniejszone od początku. Nudzą się tak dosłownie, że widz nudzi się wraz i nimi. Ich poczucie rozpaczy nie

okazuje są miałkie, nie są demaskowane w trakcie i sztuki. Czczość, bezsilność i pustka są obecne od początku. Inteligenckość bohaterów jest bardzo marnego gatunku. Niktt u się nie marnuje, bo nie bardzo ma co marnować. Postaci nie dojrzewają ani nie odsłaniają się stopniowo, stąd wszelkie wyznania wiary zarówno zachowawczej jak i postępowej brzmią jednakowo pusto, deklaratywnie! A na pierwszy plan wysuwają się sprawy uczuciowe. Pozbawione jednak silnej podbudowy w sferze wartości te poszczególne wątki romansowe nie sklejają się w spójną całość. Najwyraźniej zabrakło w tym spektaklu myśli reżyserskiej, porządkującej dramaturgicznie epizodyczną materię sztuki. Szkoda, bo zarówno scenografia - czysty, stylowo rosyjski obrazek z letniska, jak i wyłaniający się zarys większości postaci dany przez aktorów stwarzały materiał do mądrego i poruszającego przedstawienia. A w rezultacie końcowym wszystko rysuje się osobno, w pamięci zaś pozostaje erotyczny protest Julii (Urszula Lorenz) i zabawnie przerysowana, charakterystyczna postać szczęśliwej w porównaniu z innymi, bo przytłoczonej konkretnymi kłopotami, Olgi (Elżbieta Jarosik).

Jak zawsze z ciekawością oczekiwano na kolejne wydanie sceniczne "Operetki" Witolda Gombrowicza. Tym razem przywiózł ją Teatr Współczesny z Wrocławia. Reżyserował Kazimierz Braun, muzyką napisał Zbigniew Karnecki, kostiumy zaprojektowała Zofia de Ines Lewczuk. Koncepcja reżyserska Brauna przynosi wiele satysfakcji. W pierwszej kolejności dlatego, że nie cytuje komentarzy Gombrowicza i wynika z tekstu samego. Gombrowicz napisał operetkę i Braun wystawił, ją od początku do końca jako operetkę właśnie. Styl spektaklu jest dzięki temu jednolity, choć poziom jego nie zawsze równy. Akt pierwszy rozpoczyna, jak zresztą i pozostałe dwa, rozsuwanie kurtyny przez dwóch lokajów. Na białym misternym podium podtrzymywanym przez karki lokajów - co jest obrazem dobitnie sygnalizującym problematykę społeczną - prezentują się bohaterowie tej operetki. Dwór księstwa Himalaj spoczywa zaś na osławionych krzesełkach Lorda Blotton. Trwa operetka z librettem Gombrowicza. Traktowana przewrotnie serio, bez elementów pastiszu. Dlatego przebija z niej niepokój. Państwo wyraźnie obawiają się służby: że podsłucha, że nie zechce wyczyścić butów. Muzyka, nie tak efektowna jak w spektaklu Dejmka, operetkowa, ale już jakby zszarzała, popsuta, rozkładająca się, niezbyt swawolna, daje znać, że w operetce nie najlepiej i nie najbezpieczniej się dzieje. Nie brak tu wszakże zabawnych rozwiązań wedle pomysłów tradycyjnych. Gorzej z pomysłami w akcie drugim. Stojąca nieruchomo jak pomnik przez cały czas Albertynka statystuje w centrum sceny bez zbytniej inwencji rozgrywanym kwestiom. Dopiero w scenie balu kostiumowego - postaci poprzebierane są w walce z surowego płótna - dochodzi do głosu inscenizatorska wyobraźnia Brauna. W ciemnościach jakie zapadły po dziejowej burzy Fior wyłania latarką prawdziwe kostiumy operetkowiczów: dwa hitlerowskie, jeden ochronny z maską gazową i zakrwawione ofiary. Ale i w akcie trzecim, mimo dokonanej katastrofy, trwa operetka. Z początku postrzępiona, potem w scenie sądu znów raźna choć nieco innej formacji muzyką lekką okraszona. Hufnagiel - Józef "tańcuje" hopaka z wyrzutkami historii. A na koniec, jakby wszystko co się zmieniło i dokonało było nieważne, następuje zrzucenie kostiumów i wzajemne rozpoznanie. Piękna naga Albertynka patronuje temu operetkowemu rozwiązaniu perypetii. Historia okazała się tylko operetką. Gorzkie i przewrotne to przesłanie, gdy się pomyśli o ludzkich ofiarach, które pochłonęła. Z wyrównanego zespołu, który odegrał tę operetkę, na zakończenie szczególne brawa dla Księżny Himalaj (Teresa Sawicka), Barona Firuleta (Jerzy Schejbal) i Hrabiego Hufnagla (Stanisław Jaskułka) i gry oraz nagości Albertynki (Halina Rasiakówna).

"Samuel Zborowski" Słowackiego w reżyserii Stanisława Hebanowskiego przywieziony przez Teatr Wybrzeże był widowiskiem zbliżonym do opery. I to nie tylko z powodu pięknego fragmentu z towarzyszeniem muzyki na instrumentach preparowanych, tubmarynie i fortepianie. Szkoda nawet, że muzyki nie było więcej w tym spektaklu. Spektaklu statycznym, rapsodycznym, którego głównym elementem miało być wypowiadane słowo. Niestety ono właśnie jako nośnik treści zawiodło. Język Słowackiego w "Samuelu Zborowskim", powikłany syntaktycznie, trudny jest do ogarnięcia już w samym czytaniu. Tu na scenie mimo wysiłku aktorów brzmiał niezrozumiale. Choć pięknie i sugestywnie jak wówczas kiedy wypowiadał je Henryk Bista czy Halina Winiarska. Czysta i jasna scenografia Jana Berdyszaka tworzyła tu obraz i architekturę, nie wspomagała jednak treści spektaklu. "Samuel Zborowski", choć jasny w idei głównej, jest jednak sztuką nie ukończoną i chyba wymagającą dopełnienia z Elementów czysto teatralnych.

Takie dopełnienie znalazła w Teatrze Dramatycznym z Elbląga sztuka Ernesta Brylla "Ballada łomżyńska". W reżyserii Jacka Grucy, z piękną scenografią i' kostiumami Ryszarda Strzembały i świetną muzyką Czesława Niemena. Tekst sztuki, w której anegdoty o zwycięstwie miłości nad śmiercią i przeciwnościami społecznymi, starczyłoby najwyżej na jednoaktówkę, stał się tu pretekstem dla rzetelnej i efektownej pracy teatralnej. Nie zawiódł żaden z elementów scenicznych. Pięknie pomyślane sceny zbiorowe, prawdziwie zespołowa gra aktorów dały spektakl na wysokim poziomie mimo ułomności teatralnego scenariusza. O "Weselu" w Teatrze Starym w reżyserii i scenografii Jerzego Grzegorzewskiego napisano aż wiele, również i w "Kulturze". Pogląd i oceny o tym spektaklu były różne, od panegirycznych zachwytów do wyrazów ostrego sceptycyzmu. Tak zwykle bywało przy nowym ujęciu "Wesela". W wypadku Grzegorzewskiego jednak przetworzenia reżyserskie poruszyły tak głęboko istniejącą dotąd w świadomości powszechnej strukturę dramatu, że ich wartość i doniosłość ocenić będzie można, jak sądzę, dopiero po pewnym upływie czasu. Nie kwestionowaną natomiast wartością tej realizacji jest jej warstwa interpretacyjna. Upraszczając znaczenie można by określić, że Grzegorzewski uczynił z "Wesela" współczesny dramat kostiumowy. Nie poprzez łatwe aluzje i analogie, lecz dogrzebując się w nim sensów przy pomocy współczesnej wiedzy i świadomości, w procesie głębokiego przemyślenia potencjalnych treści sztuki.

Bo w teatrze nie brak, jak wykazały ostatnie Spotkania, myślenia teatrem, widoczny natomiast jest zanik myślenia jako takiego. W imprezach towarzyszących, Sztejna "Opowieści scenicznej o Aleksandrze Bloku" w reżyserii Brauna i "Nastazji Filipownie" według Dostojewskiego w reżyserii Wajdy pomysł teatralny miał, odnosi się nieodparte wrażenie, służyć za wszystko. Niedosyt i jałowość ostatnich Spotkań Teatralnych świadczyłyby jednak, że nie po sam teatr chodzi się do teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji