Artykuły

"Straszny dwór" podług najnowszej mody

"Straszny dwór" w reż. Laco Adamika w Operze Krakowskiej. Recenzja Józefa Kańskiego w Ruchu Muzycznym.

Prezentacja Moniuszkowskiego "Strasznego dworu", wystawianego zazwyczaj, co wynika z tradycji, a zgodne jest z jego treścią - około Sylwestra, staje się niemal zawsze sprawdzianem umiejętności realizatorów oraz zespołu wykonawczego, a także wydarzeniem w życiu teatru. Prawie każdy bowiem bywalec opery nosi w sercu jakieś idealne wyobrażenie scenicznego kształtu tego dzieła (a może po prostu życia w dawnej Polsce) i do tego wyobrażenia przykłada to, co ewentualnie na scenie zobaczy; główne zaś, zwłaszcza męskie solowe partie w Strasznym dworze stawiają przed śpiewakami naprawdę niełatwe zadania.

Z drugiej jednak strony ambicją każdego szanującego się teatru jest włączenie tego arcydzieła do swego repertuaru. Nic zatem dziwnego, że Opera Krakowska z okazji 50-lecia istnienia stałej sceny operowej w tym mieście zechciała - obok dwu galowych koncertów i festiwalu przedstawień z bieżącego repertuaru - wystąpić z nową inscenizacją Strasznego dworu.

Nie była to zresztą całkowicie nowa inscenizacja, ale raczej przeniesienie na scenę Teatru im. Juliusza Słowackiego spektaklu sprzed dwu lat, wystawionego przez tego samego reżysera, Laco Adamika, we wspaniałej scenerii zamku w Niepołomicach.

Warunki inscenizacji w Krakowie i w Niepołomicach z natury rzeczy były tak odmienne, że wypada mówić o zupełnie innym przedstawieniu. Tam, w Niepołomicach, monumentalna architektura zamkowa tworzyła dla Moniuszkowskiej opery oprawę scenograficzną naturalną i zgodną z treścią oraz klimatem dzieła; tutaj, w teatralnym wnętrzu, należało szukać innych sposobów dla ewokowania owego specyficznego "klimatu staropolskiego".

Należało. Oglądając ową premierę można jednak było odnieść wrażenie, że wybitny reżyser, któremu przecież zawdzięczamy m.in. świetne przedstawienie Amadigi Handla w warszawskim Teatrze Wielkim (od tego spektaklu rozpoczęła się kariera Jadwigi Rappe!), nie chciał jakoś zawracać sobie tym głowy. Gorzej jeszcze: choć przedstawienie w Niepołomicach (niestety nie mogłem go zobaczyć) udało się podobno bardzo pięknie, to chyba na inscenizację narodowego arcydzieła we wnętrzu teatralnym reżyserowi zabrakło w ogóle pomysłu.

Chciał w każdym razie - jak wolno sądzić - żeby było nowocześnie i zgodnie z duchem czasu, albo może raczej z panującą ostatnio modą. W myśl tej tendencji współpracująca z reżyserem autorka scenografii Barbara Kędzierska ograniczyła dekoracje do minimum, pozostawiając przestrzeń sceniczną niemal pustą, poza kilku niezbędnymi dla rozwoju akcji rekwizytami (mogło tu zresztą chodzić także o oszczędności finansowe). Zapewne także dlatego powracający z wojennej wyprawy rycerski hufiec w prologu wygląda raczej jak brygada żniwna z czasów PRL-u, albo grupa sportowców lub tancerzy na treningu; dopiero pod koniec tej sceny cała ta gromada przywdziewa zbroje; do wznoszenia toastów zaś - miast dzbanów miodu, o których mówi tekst libretta -służą... butelki wydobywane z metalowych pojemników. Jakie zatem czasy przywołuje taki początek opery i jak się to ma do wizji kompozytora i librecisty, do obrazu dawnej Polski, jaki chcieli przypomnieć widzom? Pietyzmu dla owego obrazu także dalej trudno było się dopatrzyć, a kilka sytuacji scenicznych zręcznie i zabawnie przez reżysera przeprowadzonych nie wystarczało, by stworzyć właściwy klimat całości. Brakowało też wyraźnych emocjonalnych relacji między występującymi osobami, co zwłaszcza w epizodach o komediowym charakterze ma istotne znaczenie.

Na szczęście muzyczno-wokalna strona przedstawienia - co przecież jest sprawą najważniejszą - mogła pozostawić odbiorcom znacznie cieplejsze wrażenia. Młody kapelmistrz Piotr Sułkowski bardzo sprawnie, precyzyjnie, sugestywnie i z dynamiczną energią prowadził dzieło Moniuszki (jakkolwiek tempa pewnych epizodów mogły budzić wątpliwości). Pięknie śpiewały chóry przygotowane przez Ewę Bator, ładnie grała orkiestra, udanie też wypadł efektowny Mazur w układzie Przemysława Śliwy - tyle że należało go raczej pozostawić tam, gdzie chciał kompozytor, czyli w środku IV aktu, a nie iść za niedobrą tradycją przesuwając go na koniec spektaklu - tam staje się po prostu baletowym divertissement, nie związanym integralnie z całym dziełem.

Szczególnie zaś podobały się kreacje solistów - przeważnie młodych, bo Ryszard Karczykowski jako dyrektor artystyczny krakowskiej sceny operowej wielką wagę przywiązuje do odmłodzenia zespołu, no i do jego poziomu, czego efekty już widać. W oglądanym przez mnie, drugim z kolei przedstawieniu, partię Hanny ślicznie śpiewała Katarzyna Oleś, imponując brawurą koloraturowych pasaży i blaskiem wysokich tonów, a bardzo dobrym Skołubą okazał się ukraiński bas Wołodymyr Pankiw. Pełną uroku Jadwigą była z wielką kulturą śpiewająca Katarzyna Suska, zaś Adam Kruszewski ujmował szlachetnością postawy i muzycznej interpretacji jako Miecznik. W partii Stefana ładnie spisał się Leszek Świdziński, dobrym Zbigniewem okazał się Przemysław Firek, a nieco groteskowa rola Damazego znalazła dobrego odtwórcę w Januszu Dębowskim. Jeśli zatem nie wszystko budziło zachwyt - raczej zresztą od strony scenicznej, to cieszyć się także było z czego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji