Artykuły

Jak rolnik z Bałut został śpiewakiem

- Powstała szkółka baletowa, którą utworzył najznakomitszy choreograf w tamtych latach, Feliks Parnell. Z niej potem powstała szkoła baletowa. Ja zacząłem chodzić do tej szkółki Parnella jako młody chłopiec. Udało mi się nawet zatańczyć w "Tańcach połowieckich" w "Kniaziu Igorze". Była to ta opera, na którą przyjeżdżały te słynne pociągi z widzami z Warszawy - wspomina śpiewak KAZIMIERZ KOWALSKI.

Anna Gronczewska: Od jak dawna jest Pan związany z Łodzią?

Kazimierz Kowalski: Od zawsze. Urodziłem się w Łodzi 9 lipca 1951 roku i cały czas tu mieszkam. Nigdy nie wyjechałem z naszego miasta, choć miałem wiele możliwości. Zwłaszcza w latach siedemdziesiątych. Moja rodzina też ma łódzkie korzenie. Wychowałem się w gospodarstwie rolnym, które znajdowało się w Łodzi.

W którym miejscu?

- Na Bałutach, w okolicach dzisiejszego Teofilowa, Kochanówki. Ale gdy przychodziłem na świat, w latach pięćdziesiątych osiedla mieszkaniowego na Teofilowie jeszcze nie było.

Wychował się Pan w prawdziwym gospodarstwie rolnym?

- Tak! Były w nim krowy, świnie, kury, a nawet koń. Razem z moją ciocią jeździłem na targ do Aleksandrowa Łódzkiego. Mieszkałem więc na wsi, która znajdowała się na terenie Łodzi.

Mieszkał Pan tam cały czas?

- Nie. Potem zamieszkałem z moimi rodzicami w kamienicy przy ul. Narutowicza 47, naprzeciwko Teatru Wielkiego.

Odbywa Pan czasem sentymentalną podróż do miejsc, gdzie spędził pan swoje dzieciństwo i młodość?

- Nie muszę odbywać takiej podróży. Mieszkam dziś w miejscu, gdzie się wychowałem. Tu, gdzie było gospodarstwo mojej cioci. Oczywiście nie ma już tego samego gospodarstwa rolnego, ale pozostały te same drzewa owocowe. Rosną tam dalej takie odmiany jabłek, których dziś się nie sadzi, jak kosztele, malinówka, złota reneta. Znów więc mieszkam na Bałutach, na przedmieściach Łodzi.

Zagląda Pan czasem do kamienicy przy ul. Narutowicza?

- Czasem koło niej przechodzę. Wiąże się z tą kamienicą ogrom wspomnień. Na pierwszym piętrze znajdował się zakład fotograficzny Ireny Strzemiecznej. Był to w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, a nawet siedemdziesiątych jeden z najlepszych takich zakładów w Łodzi. Fotografowali się w nim najpopularniejsi łódzcy artyści. Łącznie ze śpiewaczką Teatru Wielkiego, Delfina Ambroziak.

Ci popularni artyści, którzy odwiedzali zakład fotograficzny znajdujący się w kamienicy przy ul. Narutowicza 47 działali na Pana wyobraźnię?

- Niekoniecznie. Wspomnienia związane z tym zakładem fotograficznym nie są jedynymi związanymi z tą kamienicą. Koło niej znajduje się Dom Aktora. W czasach, gdy mieszkałem przy ul. Narutowicza 47 było tam puste miejsce. A na tym pustym miejscu mój tata miał garaż.

Mieszkał pan blisko Teatru Wielkiego...

- Tak, ale w czasach mojego dzieciństwa teatru nie było. W miejscu tej obrzydliwej fontanny, która jest dziś na Placu Dąbrowskiego był olbrzymi dół, w którym

bawiliśmy się z moimi rówieśnikami.

Kiedy budowano Teatr Wielki myślał Pan, że będzie kiedyś w nim występował? - Nigdy w życiu! Ale na początku ja nie śpiewałem, tylko tańczyłem.

Jak to?

- Powstała szkółka baletowa, którą utworzył najznakomitszy choreograf w tamtych latach, Feliks Parnell. Z niej potem powstała szkoła baletowa. Ja zacząłem chodzić do tej szkółki Parnella jako młody chłopiec. Udało mi się nawet zatańczyć w "Tańcach połowieckich" w "Kniaziu Igorze". Była to ta opera, na którą przyjeżdżały te słynne pociągi z widzami z Warszawy. Opisywał to nieżyjący już Jerzy Waldorff.

Wspominał Pan, że miał propozycję by opuścić Łódź. Dlaczego zdecydował się pan pozostać w tym mieście?

- Zadecydowały o tym wyłącznie względy rodzinne. Byłem ogromne przywiązany do moich rodziców, mojej cioci i tego miejsca, w którym teraz mieszkam.

Nie żałował Pan nigdy, że został w Łodzi?

- Nie. Choć nie ukrywajmy, że możliwości rozwoju dla artysty są w stolicy o wiele większe niż w Łodzi. Ale ja pracuję w Warszawie, prowadzę program w radiowej "Jedynce". Dojeżdżam tam co drugi, trzeci dzień. Jednak cały czas mieszkam w Łodzi i nie zamierzam się z niej wyprowadzać.

A co najbardziej lubi Pan w Łodzi?

- Nie będę oryginalny jeśli powiem, że bardzo podoba mi się Munufaktura. Lubię ją od czasu do czasu odwiedzić. Wejść do jakiejś kawiarni, wypić kawę. Niestety, nie ma już "Hanoratki". Była to wspaniała, łódzka kawiarnia znajdująca się na ul. Moniuszki. Przychodzili do niej różni wspaniali ludzie. Artyści, dziennikarze, plastycy. Żałuję też bardzo, że w Łodzi nie ma już Klubu Plastyka. To też było wspaniałe miejsce, które często odwiedzałem. Nie ma już też kawiarni "Grandki". Ale na szczęście mamy Manufakturę. Najchętniej odwiedzam ją latem. Siadam na zewnątrz i obserwuję ludzi. Uwielbiam to robić!

Jak Pan spostrzega dzisiejszą Łódź?

- Moim zdaniem od lat brakuje w niej gospodarza. Uważam, że ostatnim prezydentem, który dbał o to miasto był Józef Niewiadomski. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. To nie ma znaczenia, że wtedy był inny ustrój, inne czasy. Chodzi mi o najprostsze sprawy. Rozumiem, że prezydent prywatnie może nie lubić teatru, nie znać się na sztuce, medycynie. Ale powinien mieć wokół mądrych ludzi, którzy mu udzielą dobrych rad. Teraz jaka strona polityczna by nie rządziła, czy to kolor biały, zielony czy czerwony, nie ma w tym mieście gospodarza. To smutne.

Ale przecież Łodzi nie brakuje potencjału. Co Pana, zdaniem, jest największym atutem naszego miasta?

- Mamy wspaniałą architekturę, wspaniałych ludzi. Należy to tylko wykorzystać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji