Artykuły

Ten stary, dobry Mrożek

W programie teatralnym w artykule Elżbiety Morawiec, znajduje się stwierdzenie, że wszystko, co w naszej literaturze dramatycznej najlepsze, a przynajmniej najbardziej trwałe; napisane zostało na emigracji. I nawet bez powtórki z literatury rodzimej wypada się z tą opinią zgodzić. Dodać jednak należy, że dzieła te - od "Dziadów" i "Kordiana" poczynając a na "Ślubie" Gombrowicza kończąc - czerpały soki z ojczystego gruntu. Z apoteozy, sprzeciwu, buntu. Literatura nie tylko "tworzyła państwo niepodległego ducha polskiego" (Morawiec), lecz także wyrastała z krajowego konkretu, ze ściśle określonych układów i sytuacji.

"Emigrantów" napisał Mrożek po iluś tam latach pobytu poza granicami kraju. Nie to wszakże przesądza o ich wartości. W czasie zagranicznych wojaży napisał przecież i inne sztuki, z których tylko "Rzeźnia" wzbudziła bardziej namiętne spory. We wszystkich innych parabole, metafory, aluzje zbyt wyraźnie zdominowały konkret. Powiem nawet więcej: próba uniwersalizacji uniwersalizmowi szkodziła. Może zresztą zabrakło wspólnej płaszczyzny dialogu, wspólnych doświadczeń, a zatem i zrozumienia.

Jeśli uznać - a tak chyba jest naprawdę - że "Tango" jest dotychczas szczytowym dokonaniem teatralnym autora "Półpancerzy praktycznych", a więc zarazem swoistą cezurą, to choć "Emigranci" zajmują miejsce bardzo własne, bliżsi są "wczesnego Mrożka" niż jego utworów ostatnich. Wyrastają z doświadczeń, które czy to osobiście, czy też "lekturalnie" nie są nam obce.

Wyraźnie zarysowana jest sytuacja. W ponurej piwnicy wegetują dwaj ziomkowie. Jeden przyjechał tu, by zarobić, a potem olśnić współobywateli. Drugi porzucił wygodne, dostatnie życie stwierdziwszy, że system krępuje jego wolność osobistą, ogranicza możliwości twórczej wypowiedzi...

Nieważne, gdzie osiedli, można się jednak domyślać, że gdzieś w strefie "zachodniej demokracji". Przybyli tu może z Polski (bo XX prezentuje naszą chłopską pazerność), może z Jugosławii (bo tam problem gastarbeiterstwa jest bardziej powszechny). Nie mają nazwisk, nie mają imion, bo personalia mogłyby coś sugerować, zdradzić pochodzenie. Istotne jest, że w tym cudownym, wymarzonym kraju także jest im źle. Jeden tęskni za zwykłymi muchami, urastającymi do symbolu swojskości, drugi wyrwany z naturalnego środowiska, ze stosunków i układów, "zatracił moc twórczą" i wiarę w sens swego posłannictwa. Trudno rozstrzygać, ile w tym spraw najgłębiej odczutych, pewne jest natomiast, że u podstaw legły emigranckie kompleksy, a więc znów konkret. Tyle tylko, że we wczesnych dokonaniach Mrożek obudowywał ów konkret najdziwaczniej groteskowymi pomysłami. Tu - i na tym polega cała odmienność - "obudowy" nie ma, jest tylko obyczajowy, z "życia wzięty" obrazek o losach dwu ludzi, którzy ponoszą klęskę. Nie potrafimy im współczuć. Są odrażający, ale przecież i na swój sposób tragiczni. Klęskę zaś ponoszą dlatego, że nie ma "absolutnej wolności" i nie ma "doskonałych niewolników". Każdy z nich ma swą chwilę buntu, nawet jeśli musi za nią zapłacić wysoką cenę.

"Emigranci", jak każda sztuka dyskursywna, pozbawiona efektownej ornamentyki inscenizacyjnej, nie jest w teatralnej robocie łatwa. Jeśli zatem Ewie Bułhak udało się stworzyć klimat i nastrój, dobrze świadczy to o jej umiejętnościach. Tylko w finale coś się jakby łamie. U Mrożka przeplatanka szlochu AA i chrapania XX ma jednak posmak ironiczny, tu jest przede wszystkim melodramatyczna. Wreszcie znakomita w pomyśle scena przy świeczce w miarę upływu czasu - a czas w tej sekwencji wlókł się wyjątkowo - stawała się coraz bardziej nudna. Można jeszcze mówić o pewnym "bałaganie sytuacyjnym", ale nie zmieni to zgłoszonej uprzednio opinii.

Jerzy Grzegorzewski - tym razem tylko w roli scenografa - zbudował na scenie prawie prawdziwą piwnicę w wielkim, choć niezbyt chyba nowoczesnym domu. Najsłuszniej, "Emigrantów" grać trzeba właśnie przy maksymalnej dosłowności dekoracji. Nie potrafię natomiast zrozumieć, jaka była funkcja mrugających na drugim planie automatów. Gdyby stały martwe, można by jeszcze domniemywać, że podobnie jak ci ludzie zostały na złom wyrzucone...

Niezwykle trudne zadanie mieli obaj aktorzy, zwłaszcza Ludomir Olszewski (AA). Jeśli w konsekwencji postać jednak wybronił, a zrobił to ponad wszelką wątpliwość, wypada tylko przyklasnąć. Przekonał zaś przede wszystkim aktem II. Nie jest łatwo prawdziwie podać tekst dość mętny w konstatacjach i frazeologii. Rola XX to pozornie "samograj", wiadomo jednak, że z "samograjami" najtrudniej, zwłaszcza z "samograjami" pozornymi. Ryszard Kotys zaskoczył - chyba nie tylko mnie - precyzją i konsekwencją interpretacji. Bryłowaty w sylwetce, kanciasty w geście, interpretacją słowa ukazał skomplikowane wnętrze postaci, w której pazerność splata się z naiwnym zresztą cwaniactwem.

Obaj aktorzy mają prawo role te dopisać do listy swych bardziej znaczących dokonań, podobnie jak teatr wpisać "Emigrantów" w rejestr aktywów minionego sezonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji