Artykuły

Autor i aktor

"Zapasiewicz gra Becketta" w reż. Antoniego Libery w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Jubileusze artystów sceny są okazją do radosnej fety obchodzonej w gronie przyjaciół i towarzyszących im mediów. Poprzedza ją zwykle występ zainteresowanego w lekkiej komedii, by się dostosować do radosnego nastroju, a ubarwia garść anegdot opowiedzianych przez sławnych kolegów przed bankietem. Zbigniew Zapasiewicz zgodził się uczcić siedemdziesięciolecie urodzin i pięćdziesięciolecie pracy twórczej uroczyście (dlaczego nie), ale w sposób urągający wręcz przyjętym obyczajom. Kwiaty, gratulacje - z przyjemnością - ale najważniejszy pozostaje spektakl, złożony z trzech jednoaktówek Samuela Becketta. Jednego z bardziej ponurych i trudnych pisarzy ubiegłego wieku. Kolejność, w jakiej na scenie pojawiają się - Katastrofa, Impromptu Ohio i Ostatnia taśma Krappa - pozostaje w wyraźnym związku z myśleniem jubilata o swoim zawodzie. Także wybór Antoniego Libery, tłumacza i egzegety irlandzkiego Noblisty, reżysera wręcz ortodoksyjnie wiernego jego tekstom, nie pozostawia złudzeń, że mamy tu do czynienia z manifestacją postawy twórczej. Jakkolwiek to patetycznie zabrzmi, tak jest. Ponieważ przedstawienie pozostaje w repertuarze teatru, można się domyślać, że owa manifestacja ma przedłużony okres ważności.

Katastrofa, napisana po francusku w 1982 roku, zadedykowana została Vaclavowi Havlowi, wówczas więźniowi, skazanemu za działalność opozycyjną. To krótki, kilkuminutowy utwór, rodzaj, zdarzenia scenicznego albo fragment próby teatralnej. Biorą w nim udział: Reżyser (Sławomir Pacek), Asystentka (Olga Sawicka), Protagonista (Zbigniew Zapasiewicz [na zdjęciu]) i Elektryk (głos). Na niedużym postumencie stoi czarno odziany człowiek, ręce w kieszeniach, czarny kapelusz zasłania twarz, tylko spod długiego płaszcza widać nagie stopy.

Rozparty na krześle, tyłem do widowni, siedzi Reżyser w szarym obszernym futrze i czarnych okularach. Asystentka pokornie przypala mu parokrotnie cygaro i wykonuje kolejne polecenia: zdejmuje mężczyźnie kapelusz, płaszcz, odsłania twarz, przykurczone szponiaste palce, następnie łydki, kolana, tors, układa drżące dłonie na brzuchu, pochyla głowę. Zapisuje też, jakie części ciała należy pobielić. Gdy wreszcie seans upokorzeń zostaje przerwany, pewny siebie Reżyser wychodzi, by z widowni obejrzeć efekt zabiegów, mężczyzna stojący na postumencie wysoko podnosi głowę. Gestem niezależności ratuje swą godność.

Dziś polityczny sens gestu wolności przeciw zniewoleniu stał się mniej aktualny, ale bunt przeciw wszechwładzy arogantów z piekła rodem daje się czytać bardziej dosłownie. Jako forma ocalenia autora przez sprzeciw wobec wszechwładzy reżyserów, którzy zdominowali współczesny teatr i niedorzecznymi pomysłami niszczą słowo autora, a tym samym aktora, który mu służy. Jeśli zaś, za Libera, dostrzec w postaciach symbole ("W nieobecnym dramaturgu i nieobecnym dramacie trzeba mianowicie ujrzeć nieobecnego Boga i nieobecne Pismo wykładające Prawo, w Reżyserze - ucieleśnienie Szatana, w Asystentce - alegorię Natury, w - Protagoniście - wizerunek Człowieka, a w Elektryku - symbol Magii"), to sens tego krótkiego utworu się uniwersalizuje. Każde działanie Szatana jest skierowane przeciw Człowiekowi, ale ten nawet w beznadziejnej sytuacji może podnieść głowę i ocalić wolną duszę. Katastrofa go wtedy nie dosięgnie.

Miniaturowy utwór Impromptu Ohio, chronologicznie wcześniejszy (napisany po angielsku w 1981 roku), powstał na prośbę jednego z organizatorów sympozjum beckettowskie-go na Uniwersytecie Ohio. Jego bohaterami są S - Słuchacz i C - Czytający -, jak najpodobniejsi do siebie". Światło punktowe wydobywa z ciemności dwie czarno odziane postaci starców zasiadających za stołem. Na głowach obydwu identyczne białe peruki z długimi włosami. C (Zbigniew Zapasiewicz), z prawej, siedzi przy krótszej krawędzi stołu, pochylona głowa wsparta na lewej ręce. Prawa ręka na stole obok otwartej na ostatnich stronach księgi. S (Antoni Libera) siedzi przy dłuższej krawędzi stołu, przodem do widowni. Głowa pochylona wsparta na prawej ręce, lewa na stole. Pośrodku czarny kapelusz z szerokim rondem. Statyczną sytuację przerywa po dłuższej chwili bezruchu C. Odwraca stronicę księgi, czyta, S stuka palcami lewej ręki w stół. C czyta i od nowa przewraca ostatnie strony, S czasami stuka w stół. Czynności zredukowane do minimum, ale głos aktora prowadzi wyobraźnię widza w rejony tajemnicy. Odczytuje historię człowieka, który utracił najdroższą osobę, czyli wszystko, i odchodzi. Jednak sytuacja sceniczna została skonstruowana przewrotnie. Otóż to, co słyszymy, wydaje się lub jest historią człowieka, który siedzi obok, niekiedy stuka palcem w stół. Kto zatem czyta? Postać będąca personifikacją losu?, przeznaczenia?, Boga, na podobieństwo którego został stworzony człowiek? Jeśli tak, to księga leżąca na stole jest wiecznie otwartą księgą życia. Po słowach "Nic już nie zostało do opowiedzenia" C zamykają ostatecznie. Wtedy obaj starcy podnoszą głowy i patrząw przestrzeń niewidzącymi oczami. Aż do następnego wieczoru, gdy znów zasiądą, by czytać z otwartej księgi; życie i teatr wciąż odradzają się w akcie kreacji.

Obydwie omawiane jednoaktówki, pochodzące z późnego okresu twórczości pisarza, pointuje Ostatnia taśma Krappa napisana w 1958 roku po angielsku. Wielokrotnie realizowana przez wielkich aktorów, jak Dawid Warrilow, Eckehard Schall, Bernard Minetti. U nas najwybitniejszą kreację Krappa stworzył Tadeusz Łomnicki na czterdziestolecie swej pracy artystycznej w Teatrze Studio, także we współpracy z Antonim Libera. Powstała obecnie wielka kreacja Zbigniewa Zapasiewicza jest zdecydowanie odmienna, co tym bardziej zastanawiające, że reżyser nadal pozostaje wierny autorowi. Zarówno w sferze treści, jak i formy, czego właściwie nie wypada powtarzać, bo jedno bez drugiego nie istnieje. Jak się to stało, że Beckettowska partytura, jak się określa jego utwory ze względu na precyzyjny zapis wykonania, brzmi inaczej niż przed laty?

Fabuła sztuki, choć opowiedziana w sposób dość skomplikowany, wydaje się czytelna. Reflektor zawieszony pod sufitem, umieszczony w długiej metalowej tubie, wycina z mroku snop światła, który z otaczającej resztę pokoju ciemności wydobywa sylwetkę siedzącego za stołem człowieka. Pomarszczona twarz, okolona siwym zarostem i krótką siwą czupryną zdradza energię właściciela. Mężczyzna w czarnych spodniach, wypłowiałej kamizelce i białej zmiętej koszuli (stroju dopełniają białe, mocno zużyte tenisówki bez sznurowadeł) wyjmuje z kieszeni kamizelki zegarek, przysuwa go do oczu, by odczytać godzinę - krótkowidz z gatunku tych, co wolą cierpieć, niż przyznać się do własnej ułomności. Po chwili gwałtownie grzebie w bocznej szufladzie stołu. Wyciąga najpierw szpulę z taśmą, zniecierpliwionym gestem wsuwają z powrotem i z widocznym uczuciem ulgi wyciąga banana. Uśmiech rozjaśnia zmęczoną twarz, nareszcie chwila rozkoszy. Jedzenie banana to długa etiuda na temat zmysłowych przyjemności (okupionych cierpieniem obstrukcji) starego człowieka, który za chwilę wpada w szał wściekłości, bo właśnie poślizgnął się na upuszczonej skórce. Odrzuca ją w kąt pokoju. Sięga po drugiego banana do tej samej szuflady, w ten sam sposób go obiera i zaczyna się nim rozkoszować. Nagle odrzuca niedojedzoną część tam, gdzie pierwszą skórkę, biegnie drobnymi kroczkami do schowka, skąd przynosi na stół starą księgę buchalteryjną. Przegląda pilnie rubryki. Wreszcie znalazł odpowiednią - "Pudełko trzy, szpula pięć." Po chwili ze schowka dźwiga dziewięć metalowych pudeł. Otwiera kilka po kolei, złości się, że nie trafia od razu na właściwą szpulę, a gdy ją znajduje, zrzuca pozostałe pudełka ze stołu, bo już niepotrzebne. Biegnie znów do niewidocznej części mieszkania, by z wysiłkiem przytaszczyć magnetofon, ciężki, szpulowy. Umieszcza go ostrożnie na stole, znajduje odpowiednią wtyczkę, uważnie zakłada szpule, przewija taśmę do początku i zaczyna słuchać... siebie sprzed lat. I tylko kilka razy w chwilach wzburzenia znika, by uraczyć się szklaneczką czegoś mocniejszego. Wówczas w jasnej wnęce schowka majaczy jego powiększony światłem cień.

Nic więcej się nie dzieje, ale przecież całe życie Krappa odwija się wraz z pamięcią, którą wspomaga jego dawny głos. Z kolejnych kwestii wynika, że od dawna w każde urodziny stawia na stole mikrofon, by zapisać stan swego serca i umysłu w minionym roku. Skoro pudeł jest dziewięć, w każdym pięć szpul, to znaczy, że czyni to od czterdziestu pięciu lat. Od dwudziestego czwartego roku życia, skoro dziś ma lat sześćdziesiąt dziewięć. Wedle klasycznej tradycji to kres życia, skoro jego przeciętną liczono na siedemdziesiąt. "Połowa życia", o której mówi Dante na pierwszych stronach Boskiej komedii, wynosi właśnie 35 lat. Jeśli Krapp słucha szpuli piątej z pudła numer trzy, to znaczy, że sięgnął do swych trzydziestych dziewiątych urodzin. To właśnie wtedy, jak wynika z tekstu nagranego i obecnych komentarzy, mniej więcej w połowie życia, zrezygnował ze szczęścia. Rozstał się z ukochaną kobietą, ponieważ postanowił oddać się swemu dziełu. Odkrył, że badanie ciemnej strony ludzkiej natury jest jego powołaniem, któremu nikt i nic nie powinno przeszkadzać. Dawne opowieści o szczęśliwych chwilach, jakie spędził na łódce z kobietą, wywołuj ą jedynie sarkazm. Zwłaszcza że opus magnum sprzedano zaledwie w siedemnastu egzemplarzach, z czego dwanaście do bibliotek, po najniższej możliwej cenie... A dziewczyna na łódce "miała oczy jak chryzolit. I było w nich wszystko... Boże!" - powtarza z politowaniem.

Krapp, słuchając swego nagranego głosu, co chwila zżyma się i wykrzykuje: "Trudno

uwierzyć, że byłem kiedyś takim szczeniakiem", "Wysłuchałem tego żałosnego kretyna, którego trzydzieści lat temu uważałem za siebie, trudno uwierzyć, że mogło być ze mną aż tak źle. Ten głos. Boże!" Któż z nas nie doznał podobnego uczucia, nie litował się nad własną głupotą, niedojrzałością. Ale któż z nas wie, dlaczego tak się dzieje. Stare taśmy uświadamiają istnienie czasu, który dokonania zamienia w klęski, pragnienia w upadki i funduje przygody umysłu, o jakich bohaterowi się nie śniło. Czas, niewidzialny morderca, zabija nas samych, a przynajmniej sprawia, że mówienie o niezmiennej osobowości, byciu sobąjest nadużyciem. W różnych okresach życia identyfikujemy się z kimś innym, nasze ,ja" z młodości jest inne od ,ja" wieku dojrzałego, a jeszcze bardziej inne od tego, które przyjmujemy na starość. Nasza tożsamość podlega nieustannym przemianom. Każdy krok w przyszłość przekreśla to, co już było; przeszłość staje się nieodwracalna, każdy raj jest tylko rajem utraconym. Tworzymy piękne światy i porzucamy je dla jeszcze piękniejszych. Stajemy się autorami własnych klęsk, wierząc, że spowodowały je złe okoliczności. Pisarz, Krapp nim jest, zdaje sobie sprawę z nieuchronności procesu przemiany. Starzeje się nie tylko ciało, ale także świadomość, może ona nawet bardziej.

Zbigniew Zapasiewicz realizuje informacje zawarte w autorskich didaskaliach z najwyższą precyzją, a warto pamiętać, że zostały tam określone nie tylko poszczególne czynności, ale i czas ich wykonania w sekundach. Nie pozwala sobie na żaden gest czy tembr głosu, który byłby zwrócony w stronę aktorskiej próżności. Żadnej fiorytury ubarwiającej postać, czym tak bardzo różni się od Tadeusza Łomnickiego, który rozsadzał swoim aktorskim temperamentem i fantastycznymi skądinąd etiudami postać Krappa. Jest bohaterem Becketta i nikim innym nie chce być. Dzięki niesłychanej skromności, wyzbyciu się wręcz aktorskiego "ja" udaje mu się stworzyć tak przejmujący obraz człowieka zanurzonego w oceanie samotności. Zdziwaczałego od wieloletniego, tylko własnego towarzystwa, znudzonego sobą i wyraźnie zniecierpliwionego

oporem, jaki stawia starzejące się ciało. Ale też dzięki całkowitemu podporządkowaniu się autorskiej partyturze, czyli formie zaproponowanej przez autora, sięga najgłębszych znaczeń tekstu. Owych przygód umysłu, które każą mu podać w wątpliwość niezmienność ludzkiej osobowości. Obie warstwy ludzkiej egzystencji - biologia i świadomość - uzyskują tu przedziwną równowagę znaczeń i sensów.

Dlatego każdy z widzów może znaleźć płaszczyznę identyfikacji z postacią, jeśli nie na wszystkich, to na wielu poziomach jej istnienia. Przy minimum środków ujętych w rygor niesłychanej dyscypliny można, jak się okazuje, powiedzieć bardzo wiele. Przekazywanie myśli autora widzom Zbigniew Zapasiewicz pojmuje jako podstawową powinność swego zawodu. Rzadka to postawa dziś, gdy byle jaki reżyser sprzedaje diablo ciekawe pomysły jako objawienie. A im marniejszy aktor, tym chętniej pcha się na cokół, żeby sprzedawać swoją prywatność. Dlatego ten jubileuszowy spektakl tak się szlachetnie wyróżnia z codziennej magmy teatralnej. Ma strukturę kryształu, gdzie każdy sens wynika z działań na scenie, a przez związki z innymi elementami spektaklu zwielokrotnia swą siłę. Dowodzi, że teatr był i może jeszcze być sztuką dla dorosłych.

Teatr Powszechny w Warszawie - Katastrofa, Impromptu Ohio, Ostatnia taśma Krappa Samuela Becketta. Przekład i reżyseria - Antoni Libera, scenografia - Ewa Starowieyska. Premiera 24 października 2004 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji